Zasadnicza pensja prezydenta wynosi 11 224 zł 92 gr, do czego dochodzi 20 proc. dodatku stażowego oraz 4810 zł funkcyjnego. W sumie (bez premii i trzynastki) – 18 tys. 280 zł 58 gr brutto. W porównaniu z zarobkami jego kolegów, prezydentów innych krajów, nie są to pieniądze imponujące. Dodać jednak wypada, że podatnicy fundują pierwszemu obywatelowi także wikt i opierunek.
Urszula Zyzik z Kancelarii Prezydenta informuje, że dostaje on od państwa mieszkanie, nie płaci także rachunków za prąd czy telefon. Nie mówiąc o limuzynie z kierowcą i ochronie. Jeżeli podejmuje gości, to koszty pokrywane są z budżetu Kancelarii. Poza tym reguły są takie: jak pan prezydent kwiaty wręcza w imieniu RP, to płaci podatnik. Jeśli zaś od siebie, to z własnej kieszeni. To, co zdobi Kancelarię – finansuje Rzeczpospolita, to – co jego samego, opłaca sam. Łącznie z garniturem.
Nie było przypadku, żeby prezydent zrezygnował ze stanowiska z powodu niskich zarobków. Gorzej w sektorze bankowym. Zarobki porównywalne z prezydenckimi osiąga tam drugi garnitur kadry zarządzającej. Na początku lat 90., kiedy ustalano zarobki prezesów NBP, trzeba było wybierać: albo zrezygnować z najlepszych finansistów i pogodzić się z faktem, że bankiem centralnym kierować będą fachowcy drugiego sortu, albo też zapłacić im tyle, żeby woleli zostać na państwowym.
Wybrano wariant korzystniejszy dla kraju, ale – jak się okazuje – niezgodny z powszechnym wyobrażeniem o tym, jak powinny układać się szczeble na finansowej drabinie władzy. Prezes NBP zarabia bowiem łącznie z premiami 44 tys. zł, czyli grubo więcej niż prezydent RP. Ale na drugim biegunie są zarobki jego kolegów, prezesów banków komercyjnych, sięgające nawet 300 tys. zł miesięcznie. Jeśli parlament posłuszny vox populi przytnie finansowe kominy prezesów NBP, a w konsekwencji także pracowników banku centralnego, na skutki nie przyjdzie długo czekać.