Archiwum Polityki

Kieszenie władzy

Roztrząsanie, ile kto zarabia i dlaczego tak dużo, jest ulubionym tematem nie tylko prywatnych plotek, ale także wielkich debat politycznych. Finansowe kłopoty państwa ponownie rozbudziły i tak w Polsce silne nastroje egalitarne. Parlament gruntownie przetrzepał właśnie kieszenie podatników, zwłaszcza tych nieco lepiej zarabiających. Zabrał się też za zarobki prezesów Narodowego Banku Polskiego oraz członków Rady Polityki Pieniężnej, które – jak na polskie warunki – są rzeczywiście wysokie. Nowa władza pospiesznie deklaruje, że odchudzi także swoje portfele, zamrażając pensje na dotychczasowym poziomie. Z trudem pogodziliśmy się, że państwo nie może mieć wpływu na zarobki w prywatnym biznesie. Tam jednak, gdzie wypłaca się pieniądze publiczne, powinny być ustalone jakieś granice, niezbyt rażące powszechne poczucie sprawiedliwości. (Najłatwiej byłoby zgodzić się, że górny pułap zarobków władzy powinna wyznaczać pensja prezydenta RP).

Zasadnicza pensja prezydenta wynosi 11 224 zł 92 gr, do czego dochodzi 20 proc. dodatku stażowego oraz 4810 zł funkcyjnego. W sumie (bez premii i trzynastki) – 18 tys. 280 zł 58 gr brutto. W porównaniu z zarobkami jego kolegów, prezydentów innych krajów, nie są to pieniądze imponujące. Dodać jednak wypada, że podatnicy fundują pierwszemu obywatelowi także wikt i opierunek.

Urszula Zyzik z Kancelarii Prezydenta informuje, że dostaje on od państwa mieszkanie, nie płaci także rachunków za prąd czy telefon. Nie mówiąc o limuzynie z kierowcą i ochronie. Jeżeli podejmuje gości, to koszty pokrywane są z budżetu Kancelarii. Poza tym reguły są takie: jak pan prezydent kwiaty wręcza w imieniu RP, to płaci podatnik. Jeśli zaś od siebie, to z własnej kieszeni. To, co zdobi Kancelarię – finansuje Rzeczpospolita, to – co jego samego, opłaca sam. Łącznie z garniturem.

Nie było przypadku, żeby prezydent zrezygnował ze stanowiska z powodu niskich zarobków. Gorzej w sektorze bankowym. Zarobki porównywalne z prezydenckimi osiąga tam drugi garnitur kadry zarządzającej. Na początku lat 90., kiedy ustalano zarobki prezesów NBP, trzeba było wybierać: albo zrezygnować z najlepszych finansistów i pogodzić się z faktem, że bankiem centralnym kierować będą fachowcy drugiego sortu, albo też zapłacić im tyle, żeby woleli zostać na państwowym.

Wybrano wariant korzystniejszy dla kraju, ale – jak się okazuje – niezgodny z powszechnym wyobrażeniem o tym, jak powinny układać się szczeble na finansowej drabinie władzy. Prezes NBP zarabia bowiem łącznie z premiami 44 tys. zł, czyli grubo więcej niż prezydent RP. Ale na drugim biegunie są zarobki jego kolegów, prezesów banków komercyjnych, sięgające nawet 300 tys. zł miesięcznie. Jeśli parlament posłuszny vox populi przytnie finansowe kominy prezesów NBP, a w konsekwencji także pracowników banku centralnego, na skutki nie przyjdzie długo czekać.

Polityka 47.2001 (2325) z dnia 24.11.2001; Raport; s. 3
Reklama