Liderem niemieckiej lewicy jest premier Nadrenii-Palatynatu, czteromilionowego landu w południowo-zachodnich Niemczech, słynącego z mozelskich win, koncernu chemicznego BASF i rzymskich zabytków Trewiru. Główną konkurentką Nicolasa Sarkozy’ego w wyborach prezydenckich była Ségolčne Royal, wówczas szefowa regionu Poitou-Charentes, znanego z koniaku, portu w La Rochelle i eksperymentów z demokracją uczestniczącą. W Hiszpanii rozwój autonomii regionów to drugie po gospodarce zadanie nowego rządu, a przyszłość premiera Belgii wisi na delikatnym kompromisie między Flamandami a Walonami.
Regiony to nowa pasja polityczna Europejczyków od Tagu po Odrę. W Polsce, jak w całej Europie Środkowej, regiony nie rozpalają politycznych namiętności, a regionalizację przeprowadzono na pół gwizdka, bo nigdy nie cieszyła się powszechnym poparciem. Przyczyny są zrozumiałe: nie nacieszyliśmy się jeszcze odzyskanym państwem narodowym, a jednorodność kraju nie sprzyja regionalnym tożsamościom, nie mówiąc już o przekuwaniu ich na politykę. Regiony budzą w Polsce co najwyżej podejrzliwość, na której umiejętnie zagrał Jarosław Kaczyński, germanizując rządową reformę terytorialną jako podstępną landyzację Polski.
Były premier dostałby zawału, gdyby zobaczył mapę Unii, jakiej używa Eurostat. Na rycinie pod wdzięcznym tytułem NUTS-1 Polska dzieli się na sześć tajemniczych obwodów, grupujących po kilka województw każdy. Podobny „rozbiór” spotkał Francję, Hiszpanię i Włochy, a jedyne krainy, których kontury daje się rozpoznać, to niemieckie landy, części Zjednoczonego Królestwa i państwa rozmiaru Luksemburga czy Litwy, zbyt małe, by trafić pod nóż kartografów. NUTS-1 przedstawia Europę widzianą oczami brukselskich statystyków. A ponieważ polskie województwa mają się nijak do fińskich lääni czy greckich periphereies, Eurostat podzielił Unię wedle własnego uznania.