Jeśli prezydent Lech Kaczyński jest w państwie osobą numer jeden, to Małgorzata Bochenek mieści się w pierwszej dziesiątce. W układzie sił, wytworzonym w otoczeniu głowy państwa po ubiegłorocznych wyborach, sekretarz stanu, współpracująca ze służbami odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo państwa, gra pierwsze skrzypce. Przynajmniej taki jej obraz powraca od miesięcy w opisach kancelaryjnego mikroświata. To Małgorzata Bochenek w głównej mierze miała odpowiadać za „zamknięcie się” prezydentury – w swych analizach przedstawiając szefowi rzeczywistość jako wrogą. To ona miała przyczynić się m.in. do powołania na prezesa IPN Janusza Kurtyki, a w czasach rządów PiS wręcz pełnić funkcję nieformalnego koordynatora służb specjalnych.
W tle opowieści o wpływowej pani minister majaczy postać jej męża Marcina, członka zarządu TVP z rekomendacji PiS, odpowiadającego co prawda za nowe technologie, ale przecież funkcjonującego w centrum dowodzenia największym publicznym medium. Nawet politycy PiS przyznają, że gdyby w czasach prezydenta Kwaśniewskiego żona Marka Ungiera została członkiem zarządu TVP, raban byłby straszny. – Przepraszam, ale o co? – pyta Marcin Bochenek. – Czy ja szkodzę TVP, czy pomagam? Jestem przekonany, że zrobiłem dużo dobrego dla TVP, wkładam w to wszystkie siły i umiejętności. Politykom, o których pani mówi, proponuję, by choć raz mieli odwagę powiedzieć coś pod własnym nazwiskiem. Fakt, chętnych do oficjalnej rozmowy o Bochenkach ze świecą szukać.
– Na nic i na nikogo nie staram się wpływać – wzdycha Małgorzata Bochenek. – Nie wiem, kto wymyśla te absurdy, że zamykam się z prezydentem i szepczę mu do ucha spiskowe teorie. Jestem analitykiem – nie pozwalam sobie na manipulacje.