Wakacje kolejny już rok spędziłem na Węgrzech. I wszystkim to ogromnie polecam. Nie, nie chodzi tu wcale (choć i to nie jest bez znaczenia) o ciepłe wody Balatonu, urok Budapesztu czy kawiarnie w Szegedzie. Najważniejsze, że po węgiersku nie rozumiemy nic a nic. Kupowanie miejscowej prasy to rozrywka sama w sobie. Jeśli już wydaje nam się, że coś wyczytaliśmy, to na pewno opacznie. W dzienniku „Sport” wielki tytuł, że Lengyel coś tam zdziałał. Poniżej zdjęcie owego bohatera sfruwającego z trampoliny. Polak mistrzem w skokach do wody? – Okazuje się oczywiście – mam takiego uroczego i oryginalnego przyjaciela Karola Biernackiego, który mówi po węgiersku i życzliwie przetłumaczył – że to żaden Polak, tylko Węgier, który nazywa się Polak, co zresztą jest tu ponoć nazwiskiem dosyć pospolitym. Podobnie, nie wspominając o radiu, z telewizją. Włączasz – powódź, ale gdzie, kiedy i po co... – Zamykasz machinę. I to jest właśnie owa rozkosz intelektualna, której zaznać można zapewne jeszcze w republikach nadbałtyckich i w Finlandii, tyle że tam jest chłodniej. We Francji, w Hiszpanii, nawet w Portugalii jakieś słowa z czymś ci się jednak kojarzą, coś kapujesz. Tutaj bajeczna abrakadabra. Nie wiesz nic. Wtedy dopiero rozumiesz co to za szczęście. Tam rozbił się samolot i dwieście osób zginęło, gdzie indziej policja poszukuje groźnego pedofila, ówdzie terroryści porwali niewinnych turystów... – Ty, jako się rzekło, nie wiesz nic. Jedynym twoim kłopotem jest stan aury, który widzisz z okna pokoju po przebudzeniu i co dzisiaj podadzą na śniadanie. Dzień mija powoli, beztrosko (za wyjątkiem finansów) i łagodnie. Szare komórki odpoczywają w pełnym błogostanie.