Archiwum Polityki

Jak polubiłem premiera Klausa

Jedną z istotnych kwalifikacji w moim zawodzie reżysera jest tak zwany casting, czyli obsadzanie. Polega on na doborze właściwego odtwórcy do właściwej roli, czyli jest sztuką czytania fizjonomii, interpretowania ludzkiej twarzy w taki sposób, by widz idąc śladem mojego wyboru zrozumiał to, co starałem mu się przekazać na temat danej postaci.

Przymiarki obsadowe istnieją w polityce. Wyobrażamy sobie często, jakiego polityka brakuje na naszym rynku, jakie są oczekiwania, a później z pomocą fachowca kreujemy naciągany wizerunek z materiału, który jest na politycznej scenie. Są czasy, kiedy intuicja podpowiada, że naród chciałby wybrać menedżera albo tęskni za ojcem, albo chciałby widzieć kumpla-brata łatę lub też przeciwnie, szeryfa. Trafne odczytanie zapotrzebowania na jakąś społeczną rolę i szczęśliwie dobrana obsada mogą być przedmiotem wielkiego politycznego sukcesu.

Refleksje te przychodzą mi do głowy po niedawnym pobycie w Czechach, gdzie w pierwszym szeregu publicznych postaci jest człowiek, którego spotkałem po raz pierwszy na chwilę przed paru laty i którego wystąpienia czytam często, studiując je bez emocji jako swoisty fenomen. Ten człowiek to pan Klaus, były premier i przewodniczący parlamentu, polityk i ideolog populistycznego liberalizmu – proszę darować tę całkiem amatorską definicję poglądów człowieka, który między innymi był autorem czeskiej prywatyzacji kuponowej, na którą w pierwszej chwili patrzyliśmy (ja patrzyłem) z zawiścią (znowu nas ci Czesi wyprzedzili), a potem dowiedziałem się, że to nie był najlepszy pomysł. Pan Klaus, jak mu się zarzuca, był entuzjastą wolnego rynku bez reguł i ograniczeń, a na to, jak wypomniała mu później jego mentorka pani Thatcher, by była wolność gry rynkowej, muszą istnieć przejrzyste i mocne reguły.

Polityka 31.2001 (2309) z dnia 04.08.2001; Zanussi; s. 89
Reklama