Jeżeli nawet poseł chodzi w garniturze przez 20 lat, to na kogo liczyć? Przeciętna polska rodzina wydaje na ubranie 600 zł rocznie – tyle, ile kosztuje równie przeciętny bytomski garnitur. Bytom, ongiś drugie po Łodzi miasto pod względem wartości produkcji przemysłowej, pustoszeje: huty pozamykane, kopalnie na wymarciu, został jeszcze klub piłkarski Szombierki i właśnie słynne zakłady odzieżowe.
Sława nie sięgała niestety sklepów w Niemczech czy Francji, gdzie bytomskie garnitury są w ciągłej sprzedaży pod cudzoziemskimi markami Diegel, Moorcroft, Benvenuto, Bagir – ale rezydowała w sklepach polskich, gdzie garnitury bywały rzadko, za to klienci dopytywali się często. Kto miał szczęście, albo, lepiej, znajomą sklepową w branżowym sklepie, ten mógł trafić na odrzut z eksportu i ubrać się jak lord: nawet nici były zagraniczne. Kto miał mniej szczęścia, starał się trafić choćby na produkcję na rynek wewnętrzny, uszytą z mniej oryginalnego materiału, ale zawsze modnie, choć nieco konserwatywnie skrojoną.
Czas załatwiania
W tych wspaniałych (dla fabryki) czasach do Bytomia ściągali liczni klienci specjalni, dzisiaj nazywani VIP-ami. Standardowa trasa: ze stolicy do Katowic na akademię, naradę, plenum – w przerwie obrad wyskok do Bytomia do miary. Najpierw kurtuazyjna wizyta u dyrektora, kawa i czujne wyczekiwanie, kiedy ze strony gospodarzy padnie prośba: talon na autobus, przydział Żuka, dewizy na zakup części do maszyny do obrębiania dziurek. – Postaramy się załatwić – mówi gość i już można przejść do pokoju obok gabinetu dyrektora, gdzie lustro i kilka wieszaków, a za kolejnymi drzwiami magazyn wyrobów gotowych. Po przymiarce i ewentualnych poprawkach gość albo ktoś z jego świty dyskretnie regulował rachunek.