Pisaliśmy niedawno w „Polityce” o tragikomicznej dematerializacji rzeźb współczesnych pozostawionych w Łodzi po jednym z artystycznych plenerów. Znacznie mniej widowiskowo, ale równie boleśnie, ubożeją kolekcje nie wystawione na działanie wandali, ale gromadzone w muzealnych salach i magazynach. Powodów, dla których ubywa artystycznego inwentarza, jest wiele. Zdecydowanie najbardziej spektakularne są kradzieże. Rodzime muzealnictwo przeżyło kilka prawdziwych złodziejskich kataklizmów. W 1984 r. podczas inwentaryzacji zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie stwierdzono brak ponad stu płócien autorstwa najwybitniejszych polskich malarzy, z Michałowskim, Makowskim i Stanisławskim na czele. Wynoszono je z magazynów w sposób świetnie zorganizowany, powoli i systematycznie, przez parę lat.
W 1981 r. w brawurowy sposób obrabowano Muzeum Sztuki w Łodzi z czternastu niezwykle cennych dzieł sztuki, a w 1994 r. ze składnicy Muzeum Narodowego we Wrocławiu skradziono szesnaście obrazów. Znacznie liczniejsze były kradzieże pojedynczych, wybranych arcydzieł. I tak Muzeum Narodowe w Gdańsku stało się od 1974 r. uboższe o prace van Dycka i Breughla, zaś Muzeum Narodowe w Poznaniu – o „Autoportret” Jacka Malczewskiego (1976) oraz „Plażę w Pourville” Moneta (2000). Jednak choć muzealne kradzieże zawsze wywołują wiele szumu, to trzeba przyznać, iż zdarzają się w Polsce coraz rzadziej i nie stanowią największego zmartwienia głównych inwentaryzatorów.
Niewątpliwie natomiast sen z oczu muzealników spędza przybierająca fala rozlicznych roszczeń i żądań zwrotu. Za czasów Polski Ludowej zbiory były niemal święte; jedyny wyjątek stanowili partyjni kacykowie najwyższego szczebla, zdobiący swe gabinety wypożyczonymi meblami czy obrazami. Dziś rąk wyciągających się po dzieła sztuki jest coraz więcej.