Archiwum Polityki

Jego wina

Krytyk, który pisarza zna tylko z kart książki, skazany jest wyłącznie na jałowe gdybanie. Nie twierdzę wprawdzie, że aby zrozumieć „Kroniki wina” Marka Bieńczyka, trzeba pić to samo co on, ale miła jest mi myśl, że ciumkając, mlaszcząc, siorbiąc i zaglądając pod pawie ogony kolejnych flaszek wyniesionych z piwniczki autora, pojąłem co nieco z jego pisania. Z pisania w ogóle, nie tylko z pisania o winie.

Klucz alkoholowy do otwierania rozłożystych wrót polskiej literatury stosowany bywa często, ale po ostatniej książce Pilcha może spokojnie trafić na złom, gdyż mamy tu już do czynienia z literaturą pijackiego wyczerpania, po której co nastąpi – nie wiadomo. Cóż to jednak był za klucz! Pożal się Boże. Do znudzenia, w kółko ta sama św. Trójca: Jerofiejew, Lowry, Pilch; Lowry, Pilch, Jerofiejew; Pilch, Jerofiejew, Lowry. Co zrobić z tym alkoholem i z tą literaturą? Złe pytanie. Co zrobić z tą literaturą i tamtym alkoholem, tak trzeba pytać, bo polska literatura będzie taka, jaka jest – rozwiązła w języku i rozlazła w myśleniu – dopóki na stole polskiego pisarza wino nie zastąpi winiaku.

Oznak ozdrowienia uważny czytelnik doszuka się w „Kronikach wina” – zrazu drukowanych w formie felietonów w „Gazecie Wyborczej”, teraz w postaci zwartej opowieści. Bieńczyk uparcie szuka własnego języka, który daje nadzieję na stworzenie (bądź znalezienie) czegoś, czego w polskiej literaturze brakuje. Co to takiego?

Pisanie o winach ukazuje w działaniu paradoks, z którym zmaga się każdy pisarz: nie można w słowach wyrazić tego, co najważniejsze, a jednak wyrażać to trzeba. Na wzór starej metody stosowanej w teologii negatywnej piszący o winie musi mnożyć określenia, wynajdywać przymiotniki (a nawet przysłówki), szarpać składnię, tworzyć neologizmy, świadom, że i tak istota rzeczy ulatuje w nieznane.

W konsekwencji pisarz winny (by posłużyć się taką dwuznacznością) przestaje traktować język jako narzędzie do opisu gotowego świata, bo świat ten nigdzie poza językiem nie istnieje, w języku tylko znajduje gościnę i na języku – dosłownie – się osadza. Rozumiem to tak, że język staje się coraz bardziej zmysłowy, czyli wraca do swych początków, kiedy nie odbył jeszcze zgubnej wędrówki do mózgu w poszukiwaniu pojęć ogólnych.

Polityka 31.2001 (2309) z dnia 04.08.2001; Kultura; s. 51
Reklama