Klucz alkoholowy do otwierania rozłożystych wrót polskiej literatury stosowany bywa często, ale po ostatniej książce Pilcha może spokojnie trafić na złom, gdyż mamy tu już do czynienia z literaturą pijackiego wyczerpania, po której co nastąpi – nie wiadomo. Cóż to jednak był za klucz! Pożal się Boże. Do znudzenia, w kółko ta sama św. Trójca: Jerofiejew, Lowry, Pilch; Lowry, Pilch, Jerofiejew; Pilch, Jerofiejew, Lowry. Co zrobić z tym alkoholem i z tą literaturą? Złe pytanie. Co zrobić z tą literaturą i tamtym alkoholem, tak trzeba pytać, bo polska literatura będzie taka, jaka jest – rozwiązła w języku i rozlazła w myśleniu – dopóki na stole polskiego pisarza wino nie zastąpi winiaku.
Oznak ozdrowienia uważny czytelnik doszuka się w „Kronikach wina” – zrazu drukowanych w formie felietonów w „Gazecie Wyborczej”, teraz w postaci zwartej opowieści. Bieńczyk uparcie szuka własnego języka, który daje nadzieję na stworzenie (bądź znalezienie) czegoś, czego w polskiej literaturze brakuje. Co to takiego?
Pisanie o winach ukazuje w działaniu paradoks, z którym zmaga się każdy pisarz: nie można w słowach wyrazić tego, co najważniejsze, a jednak wyrażać to trzeba. Na wzór starej metody stosowanej w teologii negatywnej piszący o winie musi mnożyć określenia, wynajdywać przymiotniki (a nawet przysłówki), szarpać składnię, tworzyć neologizmy, świadom, że i tak istota rzeczy ulatuje w nieznane.
W konsekwencji pisarz winny (by posłużyć się taką dwuznacznością) przestaje traktować język jako narzędzie do opisu gotowego świata, bo świat ten nigdzie poza językiem nie istnieje, w języku tylko znajduje gościnę i na języku – dosłownie – się osadza. Rozumiem to tak, że język staje się coraz bardziej zmysłowy, czyli wraca do swych początków, kiedy nie odbył jeszcze zgubnej wędrówki do mózgu w poszukiwaniu pojęć ogólnych.