„Shrek” jest kolejnym po „Toy story” i „Mrówce Z” dziełem specjalistów od cyfrowych efektów specjalnych. Powiedzmy szczerze – olśniewającym. Upieranie się jednak, że „Shrek” dystansuje inne animacje pod względem poziomu zastosowanej technologii, byłoby przesadą. Choć perfekcyjna technika robi wrażenie, trzeba pamiętać, że w tej dziedzinie postęp jest bardzo szybki. „Shrek” wygrywa nie dlatego, że ożywione przez komputer bajkowe postaci poruszają się sprawniej od ludzi w filmach z aktorami. Wygrywa, ponieważ proponuje inny model baśni: nowocześniejszy, żywszy, a nawet dojrzalszy od disneyowskiego, choć brzmi to na razie jak herezja. Dodajmy też, że nie chodzi tu o zemstę na poczciwym Disneyu, lecz o nową wrażliwość, do której film ten się odwołuje i której jest manifestacją.
Sprawcy sensacji, dwaj utytułowani specjaliści od efektów specjalnych: Andrew Adamson (saga o Batmanie, „Toys”) i Vicky Jenson („Droga do El Dorado”) – przyjęli słuszne skądinąd założenie, że publiczność oglądająca dziś bajki zna doskonale kanon Disneya i że chcąc dalej prowadzić z nią dialog nie można powielać go w nieskończoność. Zaś poprawianie bajek pod dyktando politycznej poprawności, w czym specjalizują się Japończycy, przynosi opłakane skutki. Uznali również, że pewna, choćby szczątkowa wiedza publiczności na temat najnowszych osiągnięć kina popularnego pomaga ten dialog ożywić. „Shrek” wygląda więc tak, jakby za opowiadanie znanej wszystkim „Pięknej i bestii” wzięli się bohaterowie kultowej kreskówki „Beavis i Butthead” albo mieszkańcy South Parku.
Nie sądź po pozorach
Poważna i wzruszająca do łez historia o nieszczęśliwej miłości nieprzystających do siebie istot przemienia się w ich rękach w groteskę, czyli w poważną komedię o tym, że nie należy sądzić po pozorach.