Jeśli późnym popołudniem poza miastem zobaczysz na bitej drodze mężczyznę z siatką na składaku, to znak, że w odległości najwyżej 500 m znajduje się sklep. Na razie tylko na wsi rower naprawdę spełnia rolę transportową. Tam mieszka 80 proc. codziennych użytkowników dwukołowców. W mieście od wczesnych lat 50. były problemy. Najpierw mentalne. – Hańba, jazda na rowerze to była hańba, bo rower się kojarzył z wsią, a w tamtych czasach ludzie chcieli być bardzo miastowi – twierdzi Stanisław Królak, pierwszy polski zwycięzca Wyścigu Pokoju, następnie pierwszy rowerowy biznesmen, w latach 80. producent chodliwych kasków Vento, a w końcu kwiatowy hurtownik. Dziś z żoną przyjmuje gości na tarasie przestronnej willi.
Królak wsiadł na swój pierwszy niemiecki rower z demobilu w 1945 r., żeby dojeżdżać z warszawskiego Czerniakowa na Bielany, do pracy, a potem na AWF.
Po wojnie śmiercią naturalną umarły tradycje elitarnego Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów, do którego przyjmowano wysoko postawionych obywateli. Rower powojenny w Polsce wynikał z braku samochodu, biedy, konieczności. Rower powojenny musiał zostać rowerem ideologicznym. „Rower dowiezie nas do wsi spółdzielczych, Państwowych Ośrodków Maszynowych, do wspaniałych budowli socjalizmu. (...) Przyczyni się do realizacji wielkiej misji społecznej, jaką jest poznanie własnego kraju” – zachęcał przewodnik z początku lat 50. Najpierw na rowery posadzono listonoszy. W 1948 r. władze wymyśliły Wyścig Pokoju, którego patronem była m.in. Poczta.
– Mój Boże, jak mnie to krępowało – wspomina Królak. – Namawiali: zapiszcie się do partii, będziecie lepiej jeździć!