Rząd Francji niniejszym proponuje, dla naszej wspólnej obrony, stworzenie armii europejskiej, powiązanej z instytucjami politycznymi zjednoczonej Europy. Armia, złożona z ludzi z różnych europejskich krajów, podlegać będzie pojedynczej, europejskiej władzy politycznej i wojskowej. Kontyngenty wystawione przez uczestniczące państwa byłyby włączone do europejskiej armii aż po najniższe jednostki składowe, a środki na tę armię pochodziłyby ze wspólnego budżetu”.
Te słowa wygłosił jesienią 1950 r. ówczesny premier Francji René Pléven. Moment był szczególny: USA siedziały po uszy w wojnie koreańskiej, a Europa Zachodnia żyła w panice, że Stalin urządzi to samo między NRD a RFN. Amerykanie zaczęli nalegać na przyjęcie zachodnich Niemiec do NATO, ale Francuzi, obawiając się remilitaryzacji RFN, zaproponowali alternatywę. Plan Plévena, ogłoszony zaledwie pięć miesięcy po planie Schumana, z którego wyrosła dzisiejsza Unia, zakładał połączenie europejskich wojsk w jedną armię i oddanie jej pod dowództwo NATO.
Błękitna armia nigdy jednak nie powstała. W 1952 r. podpisano traktat ustanawiający Europejską Wspólnotę Obronną, ale gdy dwa lata później trafił on pod obrady francuskiego parlamentu, Stalin już nie żył, a strach przed wojną w Europie osłabł na tyle, że Francja odmówiła ratyfikacji.
Euroarmię spotkał ten sam los co pół wieku później eurokonstytucję – okazała się zbyt wizjonerska
jak na moment, w którym ją zaproponowano. Dziś jest jednym z priorytetów francuskiej prezydencji i receptą na zażegnanie kryzysu po fiasku traktatu z Lizbony.
Obronność to dźwignia, która może postawić Europę na nogi – mówił Nicolas Sarkozy w styczniu 2007 r. Półtora roku temu, jeszcze jako kandydat do Pałacu Elizejskiego, stanął przed podwójnym egzaminem: musiał zaproponować wyjście z kryzysu, w którym pogrążyło Unię francuskie referendum w 2005 r.