Półtora wieku temu przeciętny Europejczyk żył w błogim przekonaniu, że wywodzi się od Adama i Ewy. Część wierzyła, że historia całego świata liczy niewiele więcej niż 6 tys. lat, jak to wyliczył biskup Usher. I nie wstrząsnęło tym przekonaniem znalezisko z jaskini w miejscowości Neanderthal pod Düsseldorfem, gdzie w 1856 r. znaleziono szkielet starszy, niż ktokolwiek śmiałby wówczas przypuszczać.
Tymczasem szkic tekstu mówiącego o tym, jak gatunki ewoluują pod wpływem doboru naturalnego, leżał w szufladzie. Jego autor, niedoszły pastor Charles Darwin, zajęty powiększającą się rodziną, obserwacjami, eksperymentami i lekturą, a do tego schorowany i przygnębiony śmiercią ukochanej córki i najmłodszego syna, nie miał ochoty rozpętywać burzy ogłaszając teorię, o jakiej rozmyślał od piętnastu lat. Ale w 1858 r. otrzymał list od młodszego kolegi, Alfreda Russella Wallace’a, z którego wynikało, że Wallace całkiem niezależnie doszedł do podobnych wniosków na temat mechanizmów zmienności gatunków – i że zamierza je opublikować. Darwin nie chciał stracić palmy pierwszeństwa. „O powstawaniu gatunków” wyszło w listopadzie 1859 r. i natychmiast stało się bestsellerem.
Darwin starał się podejść do drażliwej kwestii ewolucji człowieka jak najdelikatniej, ale głosząc, że żaden istniejący gatunek nie pojawił się na ziemi w gotowej postaci, nie mógł i nie chciał uczynić wyjątku dla gatunku własnego. Część z jego czytelników była skłonna zaakceptować ideę, że wywodzi się od zwierzęcych przodków – jeden z jego wojowniczych zwolenników doktor Thomas Huxley oznajmił publicznie, że wolałby pochodzić od zmodyfikowanej małpy niż od zmodyfikowanego błota – ale zaistniała nowa, szalenie delikatna kwestia: kiedy w szeregu kolejnych małpich gatunków pojawiła się istota, którą już można było nazwać człowiekiem?