Policjantów pieszych – 3 tys., 65 policjantów na motorach, 100 policjantów na rolkach, 100 strażaków przeszkolonych w biegach na długich dystansach, 32 mikrobusy opancerzone ze 160 funkcjonariuszami CRS (odpowiednik dawnego polskiego ZOMO), 4 ochroniarzy osłony bezpośredniej, 16 samochodów milicyjnych w dwóch kolumnach, 1 helikopter, 3 motorówki policji rzecznej...
Oto siły, jakie zmobilizowano w Paryżu nie dla zapewnienia bezpieczeństwa królowej angielskiej, prezydenta USA czy nawet pułkownika Kadafiego (wystarczało do tego 1000–1500 funkcjonariuszy różnych służb), ale dla opieki nad zniczem olimpijskim, z którym przebiec miało ulicami Paryża osiemdziesięciu wyselekcjonowanych sportowców. Czterdziestu czterech mundurowych na jednego biegacza. A i tak się nie udało. Ledwo pierwszy uczestnik olimpijskiej sztafety, sławny czterystumetrowiec Stephane Diagana zbiegł z pierwszego piętra wieży Eiffla, już rzucił się na niego radny miejski z partii zielonych usiłując wyrwać mu pochodnię. Tłum wył popierając demokratycznie wybranego przedstawiciela ludu, więc zdezorientowani policjanci zaczęli pałować na lewo i prawo, przy czym najwięcej dostawało się, jak zwykle, Bogu ducha winnym gapiom i turystom.
Diagana, przy pomocy obstawy, wyrwał się jakoś prześladowcy i przekazał ogień następczyni, specjalistce od deski z żaglem Charline Picon. Ta już jednak wiele nie wskórała. Wobec gęstniejącego tłumu organizatorzy sami zabrali jej pochodnię, zgasili i wsadzili do autobusu. Zapalili ją z powrotem dopiero w tunelu zamkniętym przez siły porządkowe z obu stron. Zaledwie jednak kolejna zmienniczka, a była nią dziewczyna na wózku, medalistka igrzysk dla niepełnosprawnych, wychynęła z podziemi koło wielkiego gmachu telewizji francuskiej, gdzie czekało na nią specjalne podium i setki kamer, sytuacja znowu wydała się krytyczna.