Prawie wszyscy znają tę historyjkę. Pewien facet kupił sobie nowy bumerang, a po dokonaniu zakupu wyrzucił stary. Niestety, stary bumerang wrócił, co skończyło się dla faceta dłuższym pobytem w szpitalu, leczeniem uszkodzonej główki. Nie trzeba być zaraz nostalgikiem wspominającym Ludową, żeby nagle coś wróciło w odmienionej rzeczywistości. W latach pięćdziesiątych minionego wieku symbolem kapitalistycznego draństwa była coca-cola. „Stonka ziemniaczana w płynie”, napój niewolący umysły, wymywający wartości. Na plakatach imperialista lub jego sługus zawsze miał pod ręką wredną butelkę z etykietą. Bikiniarze zaczesujący włosy w mandolinę i obnoszący kolorowe skarpetki wzdychali do coca-coli. Wchłaniający w siebie litry brunatnego płynu żołdacy pustoszyli koreańskie miasta. Nic dziwnego, że głośny wówczas poeta poświęcił tej truciźnie wiersz-ostrzeżenie:
Po coca-cola błogo, różowo
Za parę centów amerykańskich
Śniliście naszą śmierć atomową,
Pięć kontynentów amerykańskich.
Po coca-cola błogo, różowo!
Wiersz zamykała wybiegająca w przyszłość fraza:
My wam przerwiemy sen coca-cola,
My, co pijemy wodę nadziei.
Poeta przesadził – pito nie tylko wodę z nadzieją (i fenolem), lecz lepkie od słodyczy oranżady i lemoniady. Mające tę zaletę, że nie szkodziły przodującemu ustrojowi. Dopiero w roku 1955 nastąpił przełom: w reportażach z Ameryki partyjny pisarz Jerzy Putrament ułaskawił colę, odebrał jej status wroga. Przyznał się nawet do tego, że pił ją bez obrzydzenia zachowując ideologiczny kościec w stanie nienaruszonym. Wielka to była sensacja „Dwa łyki Ameryki”, zapowiedź odwilży.
New Jorku,
Mój wzorku,
Codziennie golę
Coca-colę
Mniam-mniam-mniam!