Kto widział film „Babel”, doskonale pamięta dramat dzieci i ich opiekunki, zagubionych na granicy amerykańsko-meksykańskiej. Opiekunka dzieci, Amelia, po 16 latach pracy jest brutalnie deportowana z USA, gdyż przebywała tam bez zezwolenia.
W Laredo, tuż nad rzeką Rio Grande, przez Meksykanów zwaną raczej Rio Bravo (znowu film!), Ameryka jakby słabnie, zanika. Naprzeciwko pomnika generała Zaragozy (Saragossa) na rynku stoi hotel o nazwie La Posada i choć to elegancki hotel, to w restauracji można się dogadać już wyłącznie po hiszpańsku. Angielskim włada tylko recepcjonistka na dyżurze. Ale to już południowa granica stanu Teksas, a przecież cały ów ogromny stan dłużej był hiszpańsko-meksykański, niż należał do USA! Dopiero generał Sam Houston w bitwie pod San Jacinto (dziś w obrębie metropolii Houston) w 1836 r. odbił te ziemie Meksykanom. Ziemie odbił, ale Meksykanie zostali. W Laredo – liczącym około 150 tys. mieszkańców mieście – ludność określana mianem Hispanic stanowi ponad 90 proc.!
Dziś Laredo nosi dumny przydomek: Gateway to Mexico, brama do Meksyku. To największe na lądzie miasto graniczne Ameryki.
I rzeczywiście granica robi wrażenie. Przejeżdża przez nią niekończąca się nigdy procesja ogromnych amerykańskich ciężarówek, a odprawa ważącego czasem 20 ton pociągu drogowego trwa około 30 sekund. Jeden z oficerów straży granicznej na wysokim podeście ogląda papiery kierowcy, czasem drugi – z psem – biegnie wzdłuż wehikułu, zatrzymując się na kilka sekund przy kole lub tylnych drzwiach. – Czemu biegacie? – pytam. – Gdybyśmy zużywali więcej czasu na kontrolę, tworzyłyby się natychmiast kilometrowe kolejki – odpowiada Greg Salinas, zastępca szefa posterunku US Customs and Border Protection.