O sukcesie Inglota zadecydowała Ameryka i kobiety, które – nie ukrywa – lubi. Inglotów więcej jest w Stanach Zjednoczonych niż w Polsce. To po dziadku, który z Podkarpacia wyemigrował za chlebem. Wrócił, gdy ojczyzna odzyskała w 1918 r. niepodległość. Ale jego synowie z armią Andersa opuścili kraj. Z wyjątkiem najmłodszego, urodzonego już w Przemyślu, ojca Wojciecha. Pomysł syna na własną firmę skwitował krótko – prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie. Oblewając egzamin doktorancki, zawiódł jego nadzieje. Miał być chemikiem naukowcem, może nawet coś wynaleźć.
A tak, zamiast kolejny raz udać się na saksy do Ameryki, został wcielony do komandosów. – Wybuchł stan wojenny, nasz brat Zbyszek na znak protestu zabarykadował się z kolegami w krakowskim akademiku – wspomina Elżbieta Inglot-Kobylańska, ich siostra. – Modliliśmy się, żeby jednostka Wojtka nie dostała rozkazu spacyfikowania uniwersytetu.
Po wojsku trafił do krakowskiej Polfy i szybko zorientował się, że tam też kariery nie zrobi. Ale nie był to czas stracony. Zakładowy OBR (ośrodek badawczo-rozwojowy) dostawał z rozdzielnika angielskojęzyczne pisma specjalistyczne, w kraju wtedy niedostępne. Wojciech nie tracił w Polfie kontaktu ze światem, czytał i szlifował język. Wspominał też, jak chodził po nowojorskiej Piątej Alei i zaglądał za czerwone drzwi butiku Elizabeth Arden, pochłaniał farmaceutyczne nowinki. Od farmacji do kosmetyki niedaleko. Ciągle mu się wydawało, że ucieknie i założy firmę w Stanach, jak jego kuzyni.
Na fali Fa
Kiedy jednak generał Jaruzelski wydał rozkaz, że przedsiębiorstwa państwowe mają się pozbywać niepotrzebnych urządzeń, w Polfie też zaczęli szukać kupca. Wtedy Inglot pojechał do siostry Elżbiety, która pracowała wtedy w przemyskim ośrodku pomocy społecznej, i zakomunikował jej, że zakładają własną firmę.