Podatek liniowy to taki, który każe każdemu podatnikowi rozliczać się z państwem według jednej stawki. Ma zachęcać do pracy i zniechęcać do finansowych machlojek, ma być prosty i wspierać wzrost gospodarki, ma być możliwie niski i nie czynić dziury w budżecie. Ma też być... sprawiedliwy.
W polskich przymiarkach najczęściej mówi się o stawce 18 lub 19 proc. (choć ostatnio szef Klubu PO oświadczył, że „stawka na pewno będzie niższa niż 18 proc.”, gdyż inaczej podnieślibyśmy obecne obciążenia). Istotne – i wcale nieoczywiste – jest to, co miałoby być podstawą opodatkowania. (Czesi, na przykład, przyjmując z początkiem 2008 r. podatek liniowy, zdecydowali się liczyć go od tzw. dochodu superbrutto, czyli powiększonego o składki socjalne). Ważne także, czy zachowana byłaby jakaś kwota w ogóle wolna od podatku.
Za ojców idei uważa się Roberta Halla (rozmowa na s. 38) i Alvina Rabushkę z Instytutu Hoovera w Stanfordzie (sam Rabushka powiada, że inspiracją był dla niego system podatkowy Hongkongu). Przedstawili ją w 1981 r. w „Wall Street Journal”, ilustrując oświadczeniem podatkowym wielkości kartki pocztowej. Właśnie prostota – eliminacja labiryntu ulg i preferencji – miała być główną cnotą tego rozwiązania, choć szło przede wszystkim o obniżenie podatków. Hall i Rabushka wierzą (i wiarę tę podziela większość ekonomistów), że niższe podatki tworzą zachęty dla pracy, oszczędności i inwestycji, a więc sprzyjają wzrostowi gospodarczemu, który z kolei owocuje przyrostem pracy, dochodów i sprawi, że kasa państwa nie ucierpi w wyniku obniżki stawki. Postulowali stawkę 19 proc., taką samą zarówno dla osób fizycznych, jak i dla korporacji, po to, żeby wyeliminować bodźce dla żonglerki kosztami i przychodami między różnymi formami organizacyjnymi.