Archiwum Polityki

Cmentarzyk

„Kabaret umarł, ale jeszcze nie było pogrzebu” – powiedziała w wywiadzie dla „GW” Ewa Dałkowska. Zwróciłem uwagę na to zdanie: Ewę poznałem właśnie w kabarecie. Nawet pisałem dla niej. Zawsze pewny, że potrafi wzbogacić ulotny tekst żywiołem teatru, fragmentem niebanalnej osobowości. Ale to było dawno. Teraz artystka grzebie kabaret. Podobnie jak jej koleżanka z teatru pogrzebała ustrój z temperamentem wesołej wdówki.

– Czy gotów jest pan oddać życie za przekonania? – zapytano kiedyś ideowca.
– A może się pomyliłem? – wybąkał po dłuższej pauzie.

Niestety, Ewa D. ma rację. Śmierć to nie-obecność. A w takim dużym mieście jak Warszawa kabaretów dziś nie ma. Zapadły się pod ziemię, zniknęły z planów ulic i placów. Żaden adres nie kojarzy się z zadymioną salką, gdzie na estradce pojawiają się aktorzy i autorzy, przy zdezelowanym instrumencie siedzi taper, mrugający do kolegów muzyków, by „nie ciągnęli z partytury”, co w przekładzie na język zrozumialszy znaczy stan wskazujący na spożycie. Trochę to dziwne: mamy Senat, nie mamy znacznie tańszego przybytku rozrywkowych muz. Cackamy się z tradycją, gotowi jesteśmy oddać utytułowanej Branickiej srebrne łyżeczki, natomiast nie pamiętamy, że w II RP premiery w kabarecie były oczekiwane niecierpliwiej niż premiery w zmieniających się gabinetach. Mało tego: szanujący się snob kupował bilet za ciężko pożyczone pieniądze, po czym błagał kasjerkę, by dała mu „kartkę” – bezpłatną wejściówkę. Dopiero wtedy czuł się dowartościowany. Pokazywał wejściówkę znajomym i rósł w oczach. Widząc, jak zazdroszczą, że taki z niego farciarz, taki światowiec.

Polityka 12.2001 (2290) z dnia 24.03.2001; Groński; s. 92
Reklama