Z rozmaitych stron, najczęściej na spotkaniach autorskich, docierają do mnie pytania, dlaczego nie reaguję, nie odnoszę się i nie odpowiadam na pomieszczane na internetowych stronach „Polityki” listy komentujących moje felietony czytelników. Otóż nie reaguję, nie odnoszę się i nie odpowiadam, ponieważ ja tego w ogóle nie czytam. Po pierwsze nie utrzymuję kontaktu ze światem za pośrednictwem Internetu, po drugie nie pasują mi anonimowi rozmówcy. Kto godzi się, przystaje i ochoczo bierze udział w anonimowym z zasady czatowaniu, jego – bo w żadnym wypadku nie moja – sprawa. Na strony internetowej korespondecji dwa albo trzy razy, ostatnio co najmniej kilkanaście tygodni temu, zajrzałem – nic, w żadnym sensie mi to nic nie dało, żadnej emocji, żadnej myśli, najmniejszej inspiracji. W związku z „Mocnym aniołem” świadomie zdarzyło mi się wziąć udział w kilku czatach, za każdym razem imprezy te budziły we mnie, delikatnie mówiąc, mieszane uczucia. Zdarzały się oczywiście jakieś ciekawsze czy intensywniejsze wymiany zdań, ale generalnie polega to na tym, że widzialny człowiek obcuje z jakąś niewidzialną masą, która z racji swej niewidzialności zasypuje go gradem bezkarnych pytań. Ile razy można w końcu odpowiadać na pytanie: Co by pan zrobił, jakby pan miał czapkę niewidkę? Proszę? Co by pan zrobił, jakby pan miał czapkę niewidkę? Słucham? Co by pan zrobił, jakby pan miał czapkę niewidkę? Zwaliłbym konia.
Anonimowe listy zawsze były dziełem zakompleksionych, często poszkodowanych na umyśle nienawistników, na anonimy nigdy się nie reagowało, anonimy zawsze wyrzucało się do kosza. Pożyteczny i chwalebny wynalazek Internetu jest też wynalazkiem wulgarnym przez to, że produkowaniu anonimów sprzyja.