Od początku było to pewne i do końca niewiarygodne: po prostu nie przyjechała. Na trawiastym brzegu, na butwiejącym pomoście, na skrawku piaszczystej plaży nie było żywego ducha; nikt nie wyłaniał się z lasu, nikt nie schodził ze wzgórza. Z drugiej strony wody majaczyła jakaś sylwetka, ale niemożliwe, żeby była to ona. W piwiarni pod parasolem siedział schludny trzydziestolatek w niebieskiej koszuli, krawacie i okularach, łapczywie popijał wodę mineralną i z napięciem wpatrywał się w stojący na stoliku laptop – niemożliwe, żeby aż tak się zmieniła.
– Uwierzyłem w dziecinadę – pomyślał Krzysztof – uwierzyłem z całej siły.
Spotkali się rok temu na peronie pierwszym Dworca Centralnego, czekali na pociągi jadące w całkowicie przeciwnych kierunkach, zaczęli rozmawiać w tak nieoczekiwanie płynny i intensywny sposób, że zaraz przestało być ważne, kto kogo zagadnął. (Rzecz jasna: ona – jego). Krzysztof potem wiele razy uświadamiał sobie, że ta pozornie przypadkowa, pozornie zdawkowa rozmowa była bardzo ważna, może nawet była w ostatnich latach najważniejsza. – W ostatnich latach, czyli w całym życiu? – próbował uzgadniać własne niepewności, ale nie miał ruchu.
– Może zadzwonię do ciebie? – powiedział, kiedy się żegnali.
– Dobrze. Nie. Niedobrze... – głos miała (niestety nieludzką miał słabość do takich głosów) porywająco niski. – Dobrze. Ale to ja do ciebie zadzwonię – z wywierającą na Krzysztofie piorunujące wrażenie rzeczowością wklepała jego numer do swojej – jakkolwiek to brzmi – komórki.
– Zadzwonię do ciebie. Albo nie. Przyślę ci esemesa. Albo nie... Poczekaj... – wsiadła do wagonu podeszła do otwartego okna w korytarzu, on dalej stał na peronie, miał jeszcze trochę czasu.