W Dolinie Krzemowej mamy tylko dwie pory roku: dziewięć miesięcy lata i krótką wiosno-jesień, która właśnie się zaczęła. W czasie tej kalifornijskiej wiosno-jesieni z utęsknieniem czeka się na deszcz. Czasami rano spotyka nas niespodzianka – zamiast standardowego błękitu niebo zasnuwają bure chmury. To dodaje energii; mamy szansę spędzić dzień bez obowiązującego słońca. Może nawet będzie padać? Śledzimy w Internecie notowania poziomu wody w zbiornikach retencyjnych, bo wszyscy pamiętają, że żyjemy przecież na skraju pustyni. Do Doliny Śmierci, którą uznano za najgorętsze miejsce w tym kraju, jest tylko kilkaset kilometrów. Jeśli napadało dość, to latem będzie można brać prysznic w dowolnych godzinach. Koniec z restrykcjami przy podlewaniu ogródka. Może nawet da się usunąć cegłę z rezerwuaru w toalecie, której zadaniem jest ograniczanie zużycia wody przy każdym spuszczaniu. Ale chyba już nigdy nie pozbędę się wyrobionego w latach suszy zwyczaju: trochę wody na szczoteczkę, szybko zamykamy wodę, czyścimy zęby, dopiero teraz puszczamy wodę i przepłukujemy jamę ustną.
Najgorzej jest w okresie przedświątecznym, gdy w końcu listopada, zaraz po Święcie Dziękczynienia, rusza marketingowa kampania zniewalająca do bożonarodzeniowych zakupów. Niby wszystko wygląda poprawnie: szyby wystawowe malowane sztucznym szronem, girlandy kolorowych lampek, obwieszone bombkami drzewa, kolędy z głośnika i spoceni Święci Mikołajowie. Ale wystarczy rzut oka na dżentelmena w podkoszulku i szortach dźwigającego choinkę, żeby ten starannie budowany nastrój błyskawicznie się ulotnił. Sylwestra też się tu w zasadzie nie celebruje.
Na szczęście, w górach, na samej granicy Nevady, czyli cztery godziny jazdy samochodem, leży Squaw Valley (przy wjeździe do kotliny, wśród umieszczonych na słupach emblematów państw, uczestniczących w zimowej olimpiadzie 1960 r.