Myślę, że na koniec tysiąclecia warto robić publicznie notatki na temat tych drobnych przemian, których nie odnotowują historycy. Jedna z tych przemian to forma rozmowy, w której jeden rozmówca nie widzi drugiego. Forma ta była znana początkowo w postaci mechanicznej, na przykład na parostatkach, gdzie za pomocą rury (zazwyczaj pionowej) kapitan na swoim mostku wydawał polecenia maszyniście ukrytemu pod pokładem. Charakter tych poleceń był stosunkowo schematyczny, toteż nie czytałem nigdzie o tym, by istniały trudności w ewentualnym dialogu. Trudność pojawiła się wtedy, gdy nasi pradziadkowie (a szczególnie, gdy nasze prababki) znaleźli w swoich rękach śmieszną trąbkę, z której do ucha wydobywały się dźwięki i do której można było mówić. Znam relacje o jednej, bodajże lwowskiej damie, która używając telefonu zawsze korzystała z usług służby. Rozmowa bez pośrednika z kimś, kogo się nie widzi, wydawała się czymś niestosownym i wychodząc z tego założenia stara pani mówiła pokojówce: „Powtórz mi, o co moja siostra prosi...”, a potem odpowiadała „Powiedz mojej siostrze, że ja myślę...” i tu następował komunikat.
Odczuwam podobny efekt w trakcie internetowych czatów – zza węgła anonimowy rozmówca przysyła mi depeszę (niepodpisaną oczywiście, a ja odpowiadam jednym zdaniem (też depesza). Jak wiadomo w depeszy nie da się powiedzieć nic mądrego, stąd też czat jest skazany na pospieszność i powierzchowność.
Telefoniczny obyczaj rozwinął się w zeszłym stuleciu, ale wciąż spotyka się ludzi, którym brakuje wyobraźni na to, by przedstawić sobie rozmówcę po drugiej stronie połączenia. Rzecz stała się dramatyczna z wprowadzeniem telefonów komórkowych, ponieważ nigdy nie wiemy, w jakich okolicznościach zastaliśmy naszego rozmówcę.