Karierę Enrique Iglesiasa można by porównywać z innymi wielkimi sukcesami lat 90., jakie stały się udziałem Spice Girls, Ricky Martina czy Britney Spears. Występy Iglesiasa, podobnie jak wymienionych artystów, są bardziej produktem gigantycznej machiny przemysłu fonograficznego i mediów niż autentycznym wydarzeniem artystycznym. Iglesias jednak znacznie gorzej prezentuje się na scenie niż, powiedzmy, wygimnastykowana Spears, dysponuje gorszym głosem niż Martin (a przecież głos boskiego Rickiego to nie jest szczyt wokalnych możliwości), słabiej wypada w kontaktach z mediami niż Spice Girls. Jak donosi prasa, Enrique to skromy i życzliwy wobec wszystkich chłopiec, jednakże skromni mają tę wadę, że czasem cienko śpiewają, bo poczucie przyzwoistości nie pozwala im osiągnąć górnego „C”. To samo zresztą dotyczy dolnego. Nasz bohater to bardziej pełen dobrej woli Nikifor sceny pop niż przebojowy zawodowiec. Enrique pozbawiony możliwości, jakie daje studio nagraniowe, dysponuje dość wątłym łamiącym się głosem, na który „nie polecą” damy z lepszego towarzystwa, a co najwyżej niezbyt jeszcze wyrobione muzycznie nastolatki, stanowiące wierną publiczność piosenkarza. Takie jak te, które tłumnie pojawiły się przed warszawskim Torwarem, aby w ścisku i tłoku czekać na idola, często przypłacając swą namiętność omdleniem. Jednak dla osób mniej zaangażowanych emocjonalnie nie do zniesienia był fakt, że Iglesias nie potrafi śpiewać nawet... z playbacku i rusza ustami, kiedy jest to zupełnie zbędne. Baillamos, czyli tańczmy – zachęca Iglesias. Dobrze, ale może nie śpiewajmy?