Dwie prapremiery z importu na sopockiej scenie Teatru Wybrzeże mogą świadczyć, że dramaturgia na świecie nie zajmuje się wyłącznie młodymi narkomanami z poplątanym wnętrzem, jak by wynikało ze sprawozdań kolegów recenzentów. „Top Dogs” Ursa Widmera to relacja z kliniki, gdzie terapię przechodzą menedżerowie z wielkich firm, którzy – niekiedy wskutek własnych działań racjonalizujących zatrudnienie – stracili pracę, a w ślad za nią i spójność osobowości. Szwajcar portretuje ich nie bez dystansu; znać jednak jego fascynację zjawiskiem. Gdański zespół pod wodzą Bartłomieja Wyszomirskiego podszedł do swych postaci lekceważąco: ot, ześwirowali z pracusiostwa! Postawił na sytuacyjny komizm, na szczęście niezbyt usilny, ale i tak niweczący szansę spojrzenia serio na coś, co i u nas bywa już dramatem. Anna Augustynowicz w „Po deszczu” Sergi Belbela lepiej umiała trafić w groteskowy ton scenek na dachu biurowca, gdzie przekradają się pracownicy, by zapalić zakazanego w firmie papierosa. Marek Braun zaprojektował ów dach jako przekrzywiony trapez; dopasował scenerię do sytuacji, w której tłumione frustracje, kompleksy i rojenia znajdują najdziwniejsze ujścia. Kataloński pisarz chciał mieć nadto na scenie atmosferę obłędnej duchoty i wyczekiwania deszczu. Wariacka gorącość winna być w aktorach; oni tymczasem nie radzą sobie (poza może kameleonowym Grzegorzem Gzylem i dynamiczną Dorotą Kolak) z elementarnym rysunkiem postaci: terkoczą jak katarynki, grzęzną w komediowych lub sentymentalnych kliszach. Nie lepiej było w „Top Dogs” (jeden Zbigniew Olszewski poprowadził rolę serio, pointując ją psychiczną przewrotką). Teatr, który nie potrafi portretować sobie współczesnych, zda się kaleki; nie jest to bynajmniej lokalne, gdańskie nieszczęście.