„Po co nam techno? Od techno można z nudów zdechnąć” – śpiewał kiedyś Maciej Maleńczuk z zespołem Homo Twist. I jeśli nawet przyjąć, że nasz muzyk ma rację, to od tej reguły bywają wyjątki.
Do takich należy z pewnością płyta „Out Of Nowhere” nagrana przez klasyka nowoczesnego elektronicznego grania Jimiego Tenora. Przyzwyczailiśmy się już wprawdzie, że wykonawcy rockowi korzystają z pomocy orkiestr symfonicznych (wystarczy wspomnieć Metallicę albo nasz Dżem), jednak połączenie techno i muzyki poważnej nie jest już takie częste. W dodatku album„Out Of Nowhere” został zrealizowany z udziałem Orkiestry Symfonicznej Teatru Wielkiego w Łodzi.
Płyta Tenora jest w warstwie muzycznej intrygująca. Pojawiają się tu i tematy przypominające filmową muzykę ilustracyjną („Pylon”), i frazy saksofonu przypominające Johna Coltrane’a („Paint The Stars”). Nie brakuje też ostrzejszych utworów z wyrazistymi partiami gitary basowej („Hypnotic Drugstore”) ani fragmentów, które – jak tytułowa kompozycja – z powodzeniem mogłyby zabrzmieć na Warszawskiej Jesieni.
Kompozytor miesza stylistyki przy wyraźnym udziale (jakby mało mu było orkiestry) muzyków z Finlandii tworzących dodatkowy, etniczny klimat.
Tej płyty, trzeba od razu ostrzec, nie słucha się wcale łatwo. Ale cóż, jeden Tenor to nie trzech tenorów (mcz)
[dla koneserów]
[dla najbardziej wytrwałych]
[dla mało wymagających]