Plan Kolumbia zakłada ograniczenie o połowę uprawy liści koka, a tym samym podcięcie źródła dochodów partyzantki kolumbijskiej i zmuszenie jej do bardziej ugodowego stanowiska w rozmowach z rządem. Według jego autorów plan nosi charakter pokojowy: wspiera rozwój innych upraw, reformę sądownictwa i działania na rzecz praw człowieka, oferuje pomoc uciekinierom i przesiedleńcom jak również modernizację sił zbrojnych, aby mogły sprostać partyzantom.
Waszyngton stara się rozwiać wszelkie obawy w Kolumbii i w całej Ameryce Łacińskiej, gdzie interwencje Stanów Zjednoczonych nie mają najlepszej sławy. Ameryka Łacińska od ponad stulecia usiłuje uwolnić się spod tej kurateli, a jednocześnie jest świadoma, że przynajmniej problemu uprawy, produkcji i przemytu narkotyków nie jest w stanie rozwiązać bez Wielkiego Brata.
W Kolumbii (36 lat wojny partyzanckiej, 14 tys. zmordowanych w tym roku) jesteśmy świadkami kilku konfliktów jednocześnie. Rząd prowadzi beznadziejną wojnę na trzy fronty: z narkotykami, których Kolumbia jest najważniejszym dostawcą na zachodniej półkuli, przede wszystkim do USA; z lewicową partyzantką FARC (Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii), która faktycznie sprawuje władzę na dużych połaciach kraju (dżungla, góry, strefa zdemilitaryzowana licząca ponad 40 tys. km kw jest w rzeczywistości pod kontrolą FARC); wreszcie z prawicowymi siłami paramilitarnymi ALN (Armii Wyzwolenia Narodowego), które odgrywają rolę sojusznika armii rządowej w walce z partyzantką marksistowską, ale grabią i mordują na własną rękę.
Pośrodku tego wszystkiego jak na gorącym wulkanie znajduje się rząd prezydenta Andresa Pastrany. Świadomy, że nie jest w stanie zwyciężyć militarnie, usiłuje dogadać się z FARC, która jest jednak partnerem nielojalnym – rokuje i morduje jednocześnie, co z kolei osłabia polityczne zaplecze prezydenta i ogranicza jego możliwości.