Czwartego dnia po objęciu urzędu burmistrza Lubonia Dariusz Szmyt dowiedział się, że odwiedzi go ambasador Stanów Zjednoczonych. Jako były bankowiec szybko obliczył sobie, że w jego 30-tys. miasteczku mieszka mniej ludzi niż na Piątej Alei w Nowym Jorku i taka wizyta to dla niego życiowy sprawdzian. Razem ze swoimi współpracownikami zrobili burzę mózgów, żeby nie splamić honoru miasteczka. Z Internetu ściągnęli ABC protokołu dyplomatycznego. Z najlepszej kwiaciarni bukiet kwiatów na zbrojeniu w kolorach flagi amerykańskiej. A z urzędu wojewódzkiego pożyczyli miniaturkę gwiaździstego sztandaru, bo miniaturkę polskiej flagi to już mieli.
Jednak na zasadnicze pytanie ciągle nie umieli sobie odpowiedzieć. Czego w Luboniu szuka ambasador światowego mocarstwa? – O to, że ewentualnie tę tarczę by u nas postawić chcieli, to się całkiem nie martwiłem, bo u nas z miejscem tak krucho, że nawet boisko piłkarskie trzeba było niewymiarowe postawić, bo gruntu zabrakło – wspomina burmistrz.
Ambasador Victor Ash okazał się miłym starszym panem, który na wstępie złamał większość zasad protokołu dyplomatycznego, czym zjednał sobie gospodarzy i skrócił wielki dystans dzielący Luboń od supermocarstwa. Okazało się, że była to czysto kurtuazyjna wizyta. – On nam trochę poopowiadał o tych swoich Stanach, a my mu o Luboniu. Taka wymiana doświadczeń – wspomina burmistrz. Przy okazji, żeby na marne nie poszły przygotowania, strona polska poruszyła problem wiz. A konkretnie jednej, dla zastępcy burmistrza, którego włodarz chciał wysłać na szkolenie za ocean, czemu ambasador dyplomatycznie przyklasnął. – Ale widać umknęło mu to gdzieś, bo do dziś nic w tej sprawie się nie wydarzyło – wspomina burmistrz, któremu ten osobisty marketing ambasadora bardzo przypadł do gustu.