Wybory na rozmaite stanowiska związane są z rekomendacją polityczną. Każda partia – co zrozumiałe – chciałaby mieć swoich przedstawicieli w: urzędach, władzach telewizyjnych i radiowych, trybunałach, radach nadzorczych agend oraz podmiotów gospodarczych. Nierozwiązywalny spór o obsadę szefa Instytutu Pamięci Narodowej najlepiej te tendencje ilustruje. Potrzebny jest zatem kompromis, na który liderzy partyjni powinni pójść, aby nie paraliżować działalności instytucji państwowych. Jaki byłby sposób na ten klincz?
W wypadku Instytutu Pamięci należałoby powołać dwóch prezesów. Jednemu podlegałaby pamięć tej części polskiego społeczeństwa, która PRL-u nie potępia. Drugi zająłby się czarnymi kartami reżimu. Ten pozornie bezsensowny podział, który przecież do wykrycia prawdy nie prowadzi, ma duże znaczenie praktyczne; mniej więcej połowa społeczeństwa chce pamiętać jedną, swoją część prawdy. Ta druga nie jest do niczego potrzebna. Zatem Instytut Częściowej Pamięci Narodowej byłby chyba sprawiedliwym rozwiązaniem.
By uniknąć partyjnych przepychanek w nadchodzących wyborach rzecznika praw obywatelskich, należałoby zastosować kadencyjność. Przez rok na przykład szczególnie starannie badano by gwarancje praworządności w stosunku do sprawców licznych przestępstw. Po roku z równą gorliwością zajmowano by się ich ofiarami. Każdy miałby swoje pięć minut i rzecznika tylko swoich praw. Z czasem wszyscy uznaliby to za normalne.