W rzeczywistości stocznia kosztowała niecałe 73 mln, to jest o 37 proc. mniej, niż ujawniono publicznie. Sprawę wyjaśnia prokuratura. – Dla mnie nie jest ważne, czy stocznia została sprzedana za 73 mln, czy 115 mln – powiada Dariusz Kardaś, sędzia komisarz nadzorujący proces upadłości Stoczni Gdańskiej. – Kwota nie ma znaczenia, bo nie było innych kontrahentów i nie było innego wyjścia jak sprzedaż.
Jest całkiem zrozumiałe, że jeśli syndyk sprzedawał przedsiębiorstwo w ruchu, a tak było w przypadku stoczni, nie mógł go ogołocić z pieniędzy. Prowadziłoby to bowiem do utraty płynności finansowej i kłopotów w funkcjonowaniu firmy. Pomijam też zupełnie interes wierzycieli, do których pieniądze te powinny trafić. Brak lepszego kupca mógłby uzasadniać zbycie majątku upadłej stoczni nawet za symboliczną złotówkę, a wtedy wierzyciele nie dostaliby nic. Jednak podawanie w takiej sytuacji kwoty 115 mln jako ceny sprzedaży to po prostu nadużycie.
Stanisław Dmowski i Stanisław Rudnicki, autorzy nowego „Komentarza do kodeksu cywilnego”, wskazują, że naturę pieniądza jako środka płatniczego analizował Sąd Najwyższy (wyrok z 4 grudnia 1998 r.) i stwierdził, iż pieniądze (z wyjątkiem numizmatów) nie są rzeczami w pełnym tego słowa znaczeniu, nie mają bowiem samoistnej wartości. To oznacza, że nie mogą być przedmiotem użyczenia, a tym bardziej sprzedaży. Tymczasem w przypadku transakcji zbycia Stoczni Gdańskiej potraktowano je jako rzeczy – jak materiały, produkcję w toku, produkty gotowe, towary. Biegli księgowi też nie mają wątpliwości, że problem płynności finansowej da się formalnie rozwiązać inaczej niż poprzez sprzedaż przedsiębiorstwa razem z zawartością kasy. Co więcej, szacunki majątku stoczni nie uwzględniały zasobów pieniężnych.