Jeszcze na chwilę przed świtem słychać bębny. Gdzieś ludzie musieli tańczyć całą noc. Powoli jednak zaczynają pojawiać się inne dźwięki. Pianie kogutów, wezwanie muezina z dalekiego meczetu i w końcu radio sąsiada. Niebo przejaśnia się z wolna i spikerka z Chartumu wita dzień po arabsku.
Mało kto w Borze ją rozumie. W miastach Południowego Sudanu ludzie rozumieją najwyżej miejscowy arabski pidżin – kompromis, na jaki poszła zawiła arabszczyzna, by zakorzenić się tutaj, gdzie Arabowie z północy kraju nigdy nie byli naprawdę u siebie. Sąsiad włącza kasetę. To John Kudusay, największa tutejsza gwiazda. Nie tak dawno jeszcze był kapitanem SPLA, Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu, która po 23 potwornie długich latach wojny zdobyła w 2005 r. autonomię dla Południa. Ok mith Sudan – śpiewa John Kudusay. My, dzieci Sudanu. To w języku dinka. Dinkowie stanowią największą grupę etniczną na Południu i Bor, stolica stanu Dżonglei, jest ich miastem.
Sąsiad przykucnął przed domem, zawinięty w koc. Noc była zimna. Starannie czyści zęby patyczkiem, a potem sięga po grzebień. Jest ósma.
Targ
Rzeźnicy przyszli nad rzekę pierwsi, nim wstał dzień. Teraz dzielą mięso tępymi nożami i płuczą jelita w rzece. Kilku klientów odchodzi z połciami wołowiny – mięso to luksus, na który mało kto może tu sobie pozwolić. Wokół rzeźników niezgrabnie podskakują sępy. Kobiety skrobią ryby, wielkie łuski chrzęszczą w trawie pod nogami. Cienie jastrzębi omiatają ziemię, gdy schodzą niemal z rąk wyrywać ludziom resztki ryb. Nil ma tu nurt wartki i głęboki. Mężczyźni, którzy myją się nago przy brzegu, wysocy, smukli, wchodzą tylko do kostek. Rok temu krokodyle porwały w miesiąc dziewięć osób. Zorganizowano obławę. Od tamtej pory jest spokój. Kobiety znów przychodzą czerpać wodę z Nilu.