Archiwum Polityki

Lądowanie we mgle

Dla wielu stolic europejskich, i nie tylko, zbudowanie przyzwoitego lotniska nie jest zadaniem przekraczającym możliwości. Dla Warszawy wyraźnie tak.

Nie dość, że firma Polskie Porty Lotnicze (PPL) źle poprowadziła wartą setki milionów inwestycję, to nie radzi też sobie z lotniskową logistyką. Bardzo rzadko są czynne wszystkie punkty odpraw. Bywa, że pasażerowie kilku startujących kolejno samolotów kierowani są do jednego przejścia (mimo że inne są w tym czasie wolne). Po wylądowaniu trzeba czekać w samolocie po kilkanaście minut, bo na płycie lotniska nie ma stałych miejsc postojowych. W efekcie obsługa naziemna do ostatniej chwili nie wie, gdzie będzie parkował samolot. Operatorzy schodów i pojazdów technicznych muszą jeździć z jednego krańca terenu na drugi, tracąc czas i wielokrotnie przecinając drogi kołowań. Porty Lotnicze twierdzą, że to nie ich wina: za złą obsługę pasażerów na płycie lotniska odpowiada LGS, spółka zależna LOT. Z kolei sprawcą zatorów przy wyjściu z terminalu jest rzekomo straż graniczna. Jasno widać, że kłopoty lotniska traktowane są jak gorący kartofel.

Narodowy przewoźnik długo bałagan na Okęciu znosił. Ale teraz ma, zdaje się, dość. Niewydolność macierzystego portu (tu odbywa się 90 proc. startów i lądowań) może mu pokrzyżować plany rozwoju. A tego bardzo by nie chciał.

Do tej pory LOT woził pasażerów przede wszystkim na duże lotniska przesiadkowe. Teraz chce także, w ramach sojuszu StarAlliance, rozbudować siatkę połączeń wschodnioeuropejskich i azjatyckich. Częściej ma latać na Ukrainę i do innych byłych radzieckich republik, a także na Daleki Wschód, dokąd lata coraz więcej biznesmenów z zachodniej Europy. Eksperci przyglądają się tym planom dość sceptycznie nie tylko dlatego, że LOT jest małą i biedną linią, ale również z powodu zaniedbanego Okęcia. To nie jest miejsce, gdzie ludzie lubią wracać i gdzie chcieliby, jeśli mają wybór, się przesiadać.

Polityka 49.2007 (2632) z dnia 08.12.2007; Rynek; s. 46
Reklama