Organizatorzy wystawy zdecydowanie odcinają się od jakichkolwiek skojarzeń z pornografią, choć na wszelki wypadek nie wpuszczają do galerii widzów, którzy nie ukończyli 18 lat. Jeden z kuratorów prof. Martin Kemp wyjaśnia: „Wystawa jest odważna, ale nie pornograficzna. Pokazuje, jak różne kultury radziły sobie z przedstawieniem tego uniwersalnego tematu”. A trzeba przyznać, że radziły sobie różnie. Materiału do przemyśleń i porównań jest wiele, albowiem na wystawie zgromadzono ponad 250 prac. Od najstarszych, sprzed dwóch tysiącleci, po powstałe w ostatnich latach. Od murali z Pompejów i etruskich waz, przez dawne japońskie ryciny, chińskie akwarele i hinduskie manuskrypty, po niemal całe europejskie malarstwo nowożytne.
Powtarzane przy okazji wystawy pytanie: co tu jest pornografią, a co sztuką, chyba nie doczeka się odpowiedzi. Wspomniany już Martin Kemp odpowiada zgrabnie, acz wymijająco: „Pornografia kończy się tam, gdzie zaczyna się sztuka”. Ba, tylko jak ustawić granicę? Niektórzy uważają, że pornografia ma służyć podnieceniu. Może to czynić z maestrią, ale nie aspiruje do interpretacyjnych funkcji sztuki. Cóż zatem powiedzieć o rycinach sprzed kilku wieków, które powstawały w jednym tylko celu: by podniecać, a dziś pieczołowicie pokazywane są w muzeach jako dzieła sztuki? I o pracach, które opuściły pracownie znanych artystów, a mogłyby śmiało zastąpić świerszczyki? Zdaniem Joan Smith, recenzującej wystawę w „New Statesman”: „Artyści mają więcej wymówek niż twórcy pornografii, ale często jest to jedno i to samo”.
Musimy jej chyba przyznać rację, oglądając na przykład fotografie króla postmodernizmu Jeffa Koonsa, na których uprawia on seks ze swoją żoną, znaną ongiś gwiazdą porno – Ciccioliną.