Wojna trwa, ale jakby jej było coraz mniej. Wiadomości o zamachach bombowych w Bagdadzie, zabitych cywilach i żołnierzach nie ukazują się już na czołówkach gazet i dzienników telewizyjnych. To już nie jest news. Trudno się dziwić, że tylko 28 proc. Amerykanów – jak wykazał sondaż Pew Research Center – wie, że w Iraku zginęło już prawie 4 tys. żołnierzy amerykańskich. Jeszcze w sierpniu 2007 r. 54 proc. potrafiło podać prawdziwą liczbę. Dziś największym zmartwieniem Jankesów nie jest Irak, a recesja i słaby dolar.
Rekordowy poziom osiągnęło natomiast poparcie dla wojny i wiara w jej szczęśliwe zakończenie. Według tych samych badań 53 proc. Amerykanów uważa dziś, że USA osiągną w Iraku swe cele – to wzrost o ponad 10 proc. w porównaniu z wrześniem ub.r. Jeszcze bardziej przybyło (z 30 do 48 proc.) tych, którzy oceniają, że wojna przebiega dobrze. Nie wzrosła wprawdzie aprobata dla samej inwazji – większość Amerykanów nadal uważa, że była ona błędem – ale zeszłoroczny pesymizm osłabł na rzecz nadziei na sukces. Wzrosło też poparcie dla pozostawienia wojsk w Iraku tak długo, aż się ten cel osiągnie.
Zmiana nastrojów jest odpowiedzią na pomyślniejsze doniesienia z Iraku.
Po wzmocnieniu wojsk o około 30 tys. żołnierzy w lecie ub.r., czyli surge (dosłownie: wezbranie fali), jesienią osłabło natężenie przemocy: znacznie spadła liczba ataków na siły koalicji, zamachów terrorystycznych i walk etniczno-religijnych. Poprawę bezpieczeństwa w Bagdadzie i prowincji Anbar, gdzie było najgoręcej, ekipa Busha przypisuje surge, ale ważną rolę odegrały czynniki pozamilitarne. Pomogła zmiana frontu przez rebeliantów sunnickich, którzy zerwali z iracką Al-Kaidą i zaczęli współpracować z Amerykanami. Zadziałały tu prozaiczne argumenty – władze okupacyjne płacą po 300 dol.