Przez ostatnie kilka lat przywykliśmy, że mamy w Polsce stabilny pieniądz. Ceny niewiele rosły. Był nawet moment, że najwolniej w Europie. Owszem, drażnił drożejący prąd i benzyna, cement i cegły, ale to były raczej wyjątki niż reguła. Po statystycznym uśrednieniu wszystkich ruchów okazywało się, że inflacja, czyli przeciętny wzrost cen towarów i usług, od niemal 6 lat pozostawała na niskim poziomie.
Inflacja jednak powróciła. Ceny idą w górę w tempie, którego nie notowaliśmy od lat. Za wyjątkiem kilkumiesięcznego okresu tuż po wejściu Polski do Unii (kiedy mieliśmy do czynienia z krótkotrwałym efektem dostosowania się do wyższego poziomu cen skupu żywności) od 2002 r. inflacja rzadko przekraczała 2 proc. W lutym 2008 r. inflacja sięgała już 4,2 proc. A wraz z publikowanymi przez GUS coraz gorszymi wskaźnikami wzrostu cen do polskich domów powróciło poczucie niepewności. I mgliste wspomnienie czasów, gdy nie było wiadomo, czy bankowe odsetki wystarczą dla obrony wartości naszych oszczędności, a w katalogach sprzedaży wysyłkowej nie drukowano cen, bo mogły z miesiąca na miesiąc silnie wzrosnąć.
Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej strukturze zmian cenowych, to widać, że na razie wielkich powodów do paniki nie ma.
Nie jest wcale tak, że wszystkie ceny ruszyły gwałtownie do góry. Za obecną, całkiem już wysoką, inflację odpowiadają trzy grupy towarów. W pierwszej kolejności żywność, która po długim okresie dość stabilnych cen od lata 2007 r. zaczęła szybko drożeć. Drugim winowajcą są koszty utrzymania mieszkania, a więc głównie czynsze, ogrzewanie i energia. Trzecim – transport, coraz droższy z powodu rosnących cen paliw. We wszystkich tych trzech grupach dóbr w 2007 r. wzrost cen wyniósł po około 7 proc. To oczywiście dużo. W dodatku taki wzrost jest szczególnie silnie odczuwany przez uboższe gospodarstwa domowe, bo chodzi zazwyczaj o artykuły pierwszej potrzeby.