Co można zrobić dla Tybetu? Symbolicznie – wiele. Na przykład bojkotować chiński bojkot dalajlamy. Dlatego dobrze, że polski Sejm chce go wysłuchać na posiedzeniu. I dlatego źle, że papież Benedykt zwlekał z choćby słowem pamięci o Tybecie, kiedy było to najbardziej potrzebne.
Poza sferą symboli i gestów możliwości jest znacznie mniej. Do znudzenia przywoływane kanony realpolitik wykluczają dziś marzenie o wolnym Tybecie. To nie Kosowo. To duża część wschodzącego mocarstwa, które angażuje gospodarkę światową, czyli daje dobrze zarobić. I które prowadzi własną politykę dumy, umiejętnie wykorzystując globalną fascynację chińskim cudem ekonomicznym i przedstawiając swoje cele tak, by dezorientowały one partnerów. Celem zmian przeprowadzanych w Chinach nie jest modernizacja, lecz stworzenie materialnej bazy politycznej ekspansji najpierw w regionie, w dalszej perspektywie w skali globu. Taki program nie daje szans aspiracjom Tybetańczyków.
Jeden z przywódców chińskich komunistów już dawno temu ukuł formułę: w kwestii Tybetu możemy rozmawiać o wszystkim prócz niepodległości. Teraz, po zduszeniu najnowszego tybetańskiego zrywu niepodległościowego, formuła towarzysza Denga brzmi jak manifest liberalizmu. Zaskakująco silny protest w Tybecie i zbliżająca się olimpiada czynią zeń jednak świstek papieru. Pekin nie będzie rozmawiał nie tylko o niepodległości, lecz w ogóle o niczym. A wszelkie próby kontynuacji protestu stłumi tak samo bezwzględnie jak demokratyczny bunt studentów na placu Niebiańskiego Spokoju.
Zachód dziwi się: jak można lekceważyć dalajlamę i jego ofertę kompromisu w kwestii Tybetu? Przecież dalajlama chce pokoju i dialogu, a odcina się od przemocy i nienawiści.