Murman nie zawsze zatrzymywał swego łaza przy przydrożnych kapliczkach – zazwyczaj w podróży za mało było czasu na wspominanie zmarłych. Gdy jednak dzień był długi, a pasażerów podróżujących z nizin w góry Kaukazu, do Swanetii, akurat brakowało, stawał tu czy tam, najchętniej obok kapliczki postawionej ku pamięci Gabo Doladze, który wpadł w przepaść z przyczepą pełną siana. Wypijał kieliszek albo dwa czaczy, której butelka stała obok fotografii, i jechał dalej.
Czasem zatrzymywał się jeszcze koło kapliczki rodziny Mamuki, która stoczyła się łazem do sztucznego jeziora, bo wracający z obchodów rocznicy śmierci (naturalnej) swojej ciotki Mamuka przeoczył wyrwę w drodze. Murman wylewał odrobinę wódki na ziemię, dla zmarłych, zapalał papierosa, zasępiał się i ruszał dalej górskimi dróżkami nad przepaścią.
Nie piłeś, nie jedź
Swanski paradoks numer jeden: wypijanie bimbru za pamięć zmarłych, przy przydrożnych kapliczkach wyglądających jak samoobsługowe bary. Krzyż, ikona, zdjęcie denata, resztki chleba albo kukurydzianych placków i kieliszki. Bierzcie i pijcie. Bierzcie i jedźcie. Pijcie za zmarłych, z których większość straciła życie na drodze, bo była w sztok pijana.
Wśród turystów podróżujących po tej części Gruzji krąży niepokojąca anegdota o przygodzie pewnego brytyjskiego amatora wrażeń. Jego swanski kierowca w połowie trasy zaproponował wspólne spożycie wysokoprocentowej czaczy. Anglik uprzejmie odmawiał, obawiając się o swoje życie na krętych górskich drogach. Odmawiał, dopóki rozsierdzony brakiem charakteru angielskiego wymoczka Swan nie przystawił mu kolby pistoletu do twarzy, mówiąc: Pij, do cholery! Anglik przełamał wówczas niechęć do alkoholu, Swan uściskał go jak brata i pojechali dalej.
Gdyby krowy z reklamy alpejskich czekolad zobaczyły kiedyś góry Swanetii, bez wahania opuściłyby szwajcarskie obory i na swanskich łąkach podzwaniałyby fioletowymi dzwonkami u szyi.