Doświadczony i poważany w branży prawnik, który łączy profesorską wiedzę z praktyką adwokacką w jednej z najbardziej renomowanych kancelarii w kraju – wydawał się idealnym kandydatem na szefa resortu sprawiedliwości. Zwłaszcza jeśli jego najpilniejszym zadaniem miało być posprzątanie po niefrasobliwym poprzedniku, który zasłynął z instrumentalnego traktowania podległej prokuratury, chybionych pomysłów legislacyjnych i bezwstydnego promowania własnej osoby.
Tymczasem może się okazać, że z politycznego punktu widzenia nominacja prof. Zbigniewa Ćwiąkalskiego przysporzy premierowi wielkich kłopotów.
Atak, jaki PiS przypuścił na świeżo upieczonego ministra, jest bezpardonowy. Stare hasło o adwokatach chroniących przestępców przekute zostało w tezę o konflikcie interesów, w jaki – z definicji – popada mecenas-minister. Wraca też zarzut o odradzaniu się pod rządami PO „układu” sterowanego w istocie przez podejrzanych biznesowych oligarchów. „Ćwiąkalski odpuszcza Krauzemu”, „Ćwiąkalski wsparł Dochnala” – krzyczą czołówki niektórych mediów. Posłowie PiS w komisji sejmowej żądają, by w imię przejrzystości przedstawił on pełną listę swoich klientów.
Nie pomagają wyjaśnienia, że adwokat z natury swej profesji musi kontaktować się z osobami podejrzanymi o przestępstwo. Ba, że jego obowiązkiem jest szukanie wszelkich okoliczności, które w zetknięciu z prokuraturą czy przed obliczem sądu świadczą wedle prawa na ich korzyść; że byli już ministrowie-adwokaci; że sam Ćwiąkalski wyłączył się z nadzoru nad sprawami, w które był zawodowo zaangażowany. Podobnie dla atakujących niewiele znaczył argument, że odwołanie nakazu zatrzymania Ryszarda Krauze było jedynie wycofaniem się prokuratury z błędnej decyzji, bo sięgnięcie po tak radykalny środek było od początku absurdalne z racji miałkości zarzutów wobec biznesmena.