Kiedyś wystarczyło pokazać papier: jestem Kurdem z północy Iraku, proszę o azyl, mnie i moją rodzinę prześladuje diabeł z Bagdadu, Husajn. Niemiecki urzędnik z biura ds. migracji i azylu nawet nie pytał, jak petentowi udało się przyjechać do Niemiec. Wystarczyła pamięć o krwawym piątku w marcu 1988 r., kiedy iracki reżim zagazował 5 tys. Kurdów, głównie cywilów z miasta Halabja. Niemcy pamiętali też wstyd, kiedy wyszło na jaw, że to eksportowane do Turcji niemieckie czołgi Leopard II szturmowały anatolijskie wioski „kurdyjskich separatystów”.
Na świecie żyje ok. 25 mln Kurdów z obywatelstwem krajów, które często nie uznają ich nawet za mniejszość etniczną. Prześladowani za mrzonki o autonomii uciekają z północy Iraku, wschodu Turcji i Syrii, zachodu Iranu. Uznaje się, że do dziś w Europie Zachodniej osiedliło się ponad milion Kurdów. Diaspora w Niemczech szacowana jest na 600 tys., a Berlin stanowi dla prawie 50 tys. Kurdów ich małą ojczyznę. – Przez lata bezwarunkowa pomoc dla kurdyjskich uciekinierów symbolizowała rozdarcie Niemiec między prawami człowieka a real politik – mówi Eva Savelsberg z Europejskiego Centrum Badań nad Kurdami w Berlinie. – Tak było aż do amerykańskiej inwazji na Irak, kiedy reżim Husajna przestał istnieć i skończyły się represje wobec Kurdów. Nawet w Turcji, pod wpływem aspiracji wejścia do UE, zelżały prześladowania mniejszości kurdyjskiej. Tym samym diaspora w Niemczech straciła wygodne status quo.
Nie istnieje państwo Kurdystan.
To raczej deklaracja etniczna nomadów-pasterzy. Ojczyzna o niesprecyzowanych granicach, rozmazywanych po mapach Azji Środkowej jak henna na rękach kurdyjskich dziewcząt.