Przepukliny, wyrostki robaczkowe, a zwłaszcza amputacje – to była powojenna codzienność sal operacyjnych i oddziałów chirurgicznych. Specjalność uprawiana niegdyś przez zwykłych cyrulików zajmujących się rwaniem zębów i opatrywaniem ran zaczynała błyskawicznie się rozwijać.
Wcześniej mogła czynić postępy dzięki uporowi i odwadze lekarzy, którzy wbrew powszechnemu oburzeniu porywali się ze skalpelem na ludzkie ciało. I którzy czas operacji musieli ograniczać do kilkunastu minut, byle utrzymać pacjenta w uśpieniu.
Hazard z sercem
Chirurgia potrzebowała wsparcia: lepszych znieczuleń, urządzeń dających chorym i operatorom poczucie większego bezpieczeństwa oraz leków, które pozwalały sterować funkcjami organizmu narażonego na traumę poważniejszych operacji. Rozwiązanie tych problemów częściowo przyszło jeszcze przed wojną, np. dzięki wyizolowaniu z wątroby substancji zmniejszającej krzepliwość krwi, czyli heparyny. Otworzyło to drogę do skutecznego zapobiegania powstawaniu skrzeplin, które po naruszeniu ciągłości naczyń mogły śmiertelnie hamować krążenie.
W lata powojenne anestezjologia wkraczała już co prawda ze znieczuleniem podawanym dożylnie, które zwiotczało mięśnie w stopniu wystarczającym do wykonania zabiegów wewnątrz brzucha, ale w Polsce były to naprawdę początki. Pierwszą tego typu narkozę, z użyciem zwiotczającej kurary, wykonał Stanisław Pokrzywnicki 11 grudnia 1947 r. w Kutnie, dwa miesiące po powrocie z Anglii, gdzie służył w polskich siłach zbrojnych. Jako lekarz szkolił się u światowego pioniera tej dyscypliny prof. Roberta Macintosha z Oxfordu, który po wprowadzeniu w latach trzydziestych znieczuleń dożylnych tryumfalnie usunął z sal operacyjnych pasy mocujące pacjenta do stołu. Warto odnotować, że jedną z pierwszych tego typu narkoz zastosował u szlachetnie urodzonego Brytyjczyka, który po wybudzeniu – zachwycony przyjemnym sposobem zaśnięcia – nie wierzył, że zaplanowany zabieg rzeczywiście się odbył.