Kiedy w Stoczni Gdańskiej pojawił się wysłannik Komisji Europejskiej, stoczniowcy wiedzieli, że to nie wróży dobrze. Urzędnik Dyrekcji Generalnej ds. Konkurencji miał kolczyk w uchu, był pewny siebie, a nawet nieco arogancki. Jakby nie zdawał sobie sprawy, dokąd trafił. Że jest w kolebce Solidarności, miejscu, gdzie zaczęło się obalanie komunizmu.
– Wygrażał palcem. Stwierdził, że nie każe zamknąć wszystkich trzech pochylni, ale dwie to będziemy musieli – relacjonuje Andrzej Buczkowski, wiceprezes Stoczni Gdańsk. Roman Gałęzewski, szef stoczniowej Solidarności, tego po prostu nie wytrzymał. Zdenerwowany trzasnął drzwiami i wyszedł ze spotkania. To przecież za jego sprawą bracia Kaczyńscy zobowiązali się przed wyborami 2005 r., że Stocznia Gdańsk, wchodząca w skład Grupy Stoczni Gdynia, zostanie uwolniona ze znienawidzonej, jak mówią w kolebce, gdyńskiej niewoli. Latem 2006 r. marzenie się spełniło. Gdańszczanie uczcili to wydarzenie rodzinnym festynem, z darmowym piwem i kiełbaskami. Kiedy szczęśliwie udało się pozbyć tych z Gdyni, to nagle pojawia się wysłannik Brukseli i mówi im, co mają robić.
Polskie stocznie toną. Od 2002 r., kiedy splajtowała Stocznia Szczecińska, ledwie wiążą koniec z końcem. Zabija je droga stal, tani dolar, nadmiar pracowników, konieczność realizacji nieroztropnie podpisanych, nieopłacalnych kontraktów i tysiące innych przyczyn. Istnieją dzięki nieustannie podłączonej kroplówce: w ciągu minionych pięciu lat wpompowano w nie 2,2 mld zł. Stoczniowcy kwestionują tę kwotę, bo dużej części pieniędzy nie widzieli. Miały formę umorzeń i gwarancji kredytowych, więc mówią o nich „wirtualne pieniądze”. Pomoc – zwykle opóźniona i niekonsekwentna – nie daje pożądanego efektu. Podtrzymuje przy życiu, ale nie prowadzi do uzdrowienia.