Przeciętny Polak kojarzy nazwisko Wróblewskiego przede wszystkim (a może i wyłącznie) ze słynnym cyklem „Rozstrzelania”. Ale przecież jego droga artystyczna była dużo bardziej złożona, wręcz zadziwiająco skomplikowana, jak na tak krótki żywot. Nie sposób nie przypomnieć tu opinii wybitnego krytyka sztuki Mieczysława Porębskiego, który tak podsumował ów twórczy fenomen: „Pierwsze zachowane prace graficzne Wróblewskiego pochodzą z 1944 r. Miał wtedy 16 lat. Pierwsze abstrakcje zaczął robić w 1948 r., gdy miał lat 20. Mając lat 21 postanowił zostać realistą. (...) Mając lat 28 określił i wypowiedział najbardziej istotne i dojrzałe treści swego malarstwa (...). Życia nie mierzy się ilością lat”.
Rzeczywiście, w ciągu kilkunastu lat Wróblewski przebył twórczą drogę, która innym artystom zajmuje niekiedy lat kilkadziesiąt, a bywa, że i na zawsze pozostają na jej początku. Czyżby się spieszył? Czyżby przeczuwał swą nadwrażliwą artystyczną duszą, że nie ma zbyt wiele czasu? Takie interpretacje zawsze są kuszące, sprawiają, że sylwetka artysty jawi się jako naznaczona jakimś tajemniczym, niedostępnym zwykłemu śmiertelnikowi, piętnem przeznaczenia. Można przypomnieć wówczas słowa z jego pamiętnika: „Śmierć stale noszę w sobie”. Można przywoływać liczne obrazy, w których śmierć czai się, atakuje, zbiera żniwo. Ale byłoby to interpretacyjne nadużycie. Do ostatnich bowiem chwil Wróblewski cieszył się życiem, intensywnie pracował, snuł plany na przyszłość. W ostatnich tygodniach przed śmiercią namalował kilka obrazów, a w pracowni pozostała niedokończona „Rodzina”, obraz pełen ciepła i spokoju, a nie przeczucia tragedii. Nie, on zdecydowanie nie szykował się na śmierć.
Wróblewski był twórcą nieustannie szukającym, a przez to nieobliczalnym.