W czwartek 15 marca wchodzi w życie kolejna ustawa lustracyjna. W nowej sytuacji postawi ona kilkaset tysięcy Polaków, a może też (choć jest to raczej aspekt humorystyczny) cudzoziemców zasiadających we władzach polskich firm czy tworzących rozpowszechniane w Polsce zagraniczne programy radiowe i telewizyjne. Wkrótce zapewne zakwestionuje tę ustawę Trybunał Konstytucyjny. Ale przecież sprawa się na tym nie skończy. Warto więc choć trochę uporządkować doświadczenia trwającej półtorej dekady debaty.
Bo to pozwala zobaczyć, jak przez te lata toczył się dość typowy proces przekształcania się irracjonalnego lęku w laicką religię, jak spontaniczne żądanie sprawiedliwości zmieniły się w gotowość do zaakceptowania niesprawiedliwości, jak mechanizm mający służyć wykluczeniu politycznego szantażu stworzył narzędzie takiego szantażu.
1. Pragmatyzm
Z grubsza 15 lat temu siedzieliśmy z Ewą Milewicz w kuluarach Sejmu i kłóciliśmy się o lustrację. Ja uważałem, że teczki bezpieki to puszka Pandory, której nie wolno otwierać, jeśli chcemy w miarę sprawnie i szybko posuwać się do przodu w budowaniu demokratycznej i rynkowej Polski. Najchętniej zamknąłbym wszystkie ubeckie kwity na 30 lat w betonowym silosie i odłożyłbym rozliczanie przyszłości, dopóki Polska nie będzie dość dobrze ustabilizowana, żeby pozwolić sobie na luksus rozliczeń. Ewa – z którą jeszcze niedawno zasadniczo zgadzaliśmy się w tej sprawie – kilka tygodni wcześniej zmieniła stanowisko. Afera Macierewicza (trzeba by dodać: pierwsza) sprawiła, że Ewa stała się – jak mówi – umiarkowaną zwolenniczką jakiejś formy lustracji. Przestała już wierzyć, że da się tę sprawę odsunąć do innej epoki.