Archiwum Polityki

Pruski dom, włoska swoboda

W Morawie powszechne stało się słowo nasz. Nasz pałac, nasze przedszkole, nasza Melitta. Czyli Melitta von Wietersheim-Kramsta, która wróciła do rodowego gniazda na Dolnym Śląsku.

Po siódmej pan Robert wsiada do Volkswagena transportera i objeżdża okoliczne wsie. Zabiera dzieci z przystanków w Międzyrzeczu, Jaroszowie, Strzegomiu. W ciepłych kurtkach, z piżamkami w workach, pakują się do samochodu. – Jedziemy do pani Melitty – wrzeszczą, bujając się na tylnych siedzeniach.

W XIX-wiecznym pałacu w Morawie czeka na nie mnóstwo klocków, przysmaki z pałacowej kuchni i wielki salon do zabawy. Wszystko za darmo, więc każdy chciałby oddać dzieci do pałacu. Pierwszeństwo mają ci, którym w życiu niespecjalnie wyszło. Wpisują zatem do kart przyjęć: „Wynajmujemy dwa pokoje, toaleta na podwórzu, brak ciepłej wody, gaz na butlę. Spodziewam się trzeciego dziecka”; „Bezrobotna, kontynuuję naukę w szkole średniej. Samotnie wychowuję dziecko, dochód 343 zł”; „Warunki domowe dobre: czworo dzieci, w tym dwoje niepełnosprawnych, jedno na wózku”. W rubryce „zawód”: kierowca, nie pracuje, ślusarz, magazynier, bezrobotny.

Mam czwórkę w domu, w zwykłym przedszkolu zapłaciłabym dwieście złotych za każde – Krystyna Pyrzyńska czeka w Jaroszowie na zakręcie na córkę. Dochodzi szesnasta, Volkswagen robi powrotną rundę po wioskach. – Z nieba nam ta Melitta spadła.

Dzieciaki same się do niej rwą – dodaje Beata Michałowska, mama Marysi. – A na początku ludzie kręcili nosami: jakże to, dzieci do Niemki posyłać.

W strefie ciszy

Lata trzydzieste XX w. Pałac w Muhrau to dyscyplina, rygor i posłuszeństwo. Każde z szóstki rodzeństwa von Wietersheim-Kramsta na urodziny dostaje białą bułkę i kakao. Na co dzień jest ciemny chleb, kluski i ziemniaki. Fartuszki dla dziewcząt, lekcje z guwernantką w pałacu, modlitwy przed obiadem, punktualność co do minuty.

Polityka 16.2007 (2601) z dnia 21.04.2007; Na własne oczy; s. 116
Reklama