Archiwum Polityki

Gdy rozum śpi, budzi się Wembley

Nazajutrz po rytualnej porażce naszej reprezentacji z Anglikami miałem większy zapał do pisania o piłce nożnej. Inne tematy okazały się ważniejsze. Nie ma jednak tego złego, co by na gorsze nie wyszło. Wracam do tej tematyki „na spokojnie”, co samo w sobie jest absurdem. Piłka nie jest dziedziną temperatur niskich czy nawet umiarkowanych.

Prawdopodobnie we wszystkich dziedzinach takie temperatury wróżą nudę. Gorsze wszakże od nudy jest sztuczne zaprzeczanie nudzie. Gorsze od średniości jest gorączkowe zaprzeczanie średniości. Gorsze od temperatury umiarkowanej jest jej rzekome, a skazane na fiasko, podnoszenie.

Niezmiernie przeze mnie ceniony, a obiektywnie nigdy nie dość doceniony, znawca piłki Stefan Szczepłek powiada ostrożnie na łamach „Rzeczpospolitej”, iż ciągłe przypominanie mitycznego meczu na Wembley z 1973 r. powoli robi się nudne. Nudne? Stefanie? Trzeba powiedzieć raczej: potwornie, przepotwornie nudne. I nie powoli robi się, a od dawna jest przepotwornie nudne. Jest upiorne i straszne. Makabryczne i żałosne.

Za sprawą nieco monotonnego humoru Pana Boga w rozmaitych losowaniach trafiamy na Anglików i grywamy z nimi – owszem – dosyć często, ale bez przesady. Za sprawą świętej, chyba przeklętej, pamięci sławnej remisowej wiktorii na Wembley odnieść można wrażenie, że gramy z Anglikami bez przerwy. I że większego celu niż kolejny jakiś zwycięski remis z Anglikami polska piłka nie ma. Owszem, czasem zdałoby się awansować do jakichś finałów, wyjść z jakiejś grupy eliminacyjnej, zająć jakieś punktowane miejsce, ale w kontekście ewentualnej powtórki Wembley wszelkie takie tryumfy wyglądają miałko. Odnieść czasem można nieodparte wrażenie, że jakby wspomniany Pan Bóg dał nam do wyboru mistrzostwo świata albo remis z Anglikami – specjalnie na wskrzeszonym dla naszej chwały Wembley – bierzemy to ostatnie.

Polityka 43.2005 (2527) z dnia 29.10.2005; Pilch; s. 107
Reklama