Dawnym Niemcom zachodnim powiedziano, że ich racją stanu jest uznanie przywódczej roli Ameryki, umacnianie Europy Zachodniej, szukanie porozumienia ze Związkiem Radzieckim (na co składała się akceptacja podziału Niemiec) i dobre partnerstwo z Trzecim Światem. Ani szwajcaryzacja, ani mania wielkości – brzmiała dewiza Republiki Federalnej, która w duchu Adenauera i Brandta mogła rozwinąć i utrzymać swą kruchą tożsamość jedynie w kooperacji z innymi. 35 lat później, po upadku muru i rozpadzie Związku Radzieckiego, wspólnota atlantycka i rozszerzona Europa pozostały wielkościami stałymi niemieckiej polityki.
Jednak zmienił się układ współrzędnych: w 1999 r. poprzez udział Bundeswehry w podjętej bez mandatu ONZ akcji w Kosowie oraz w 2001 r. poprzez pojawienie się islamskiego terroryzmu. Teraz miejsce antagonizmu Wschód–Zachód zajął amerykański unilateralizm mający wymiar imperialny. Natomiast zjednoczenie Europy, po załamaniu się konstytucji europejskiej, przedtem podejmowane z taką werwą, utknęło w miejscu. Nawet jeśli Niemcy starają się utrzymać ciągłość swej polityki, to jednak gra globalna fundamentalnie się zmieniła.
Polityka zagraniczna koalicji SPD–Zieloni nie potrafiła się z tym uporać. Głosząc, że „Niemcy są bronione również na stokach Hindukuszu” (tak powiedział minister obrony Struck), Niemcy porzucili słynną kulturę powściągliwości, nie będąc jednak – wraz z Paryżem i Moskwą – w stanie przeciwstawić amerykańskiej polityce wobec Iraku i Bliskiego Wschodu wyraźnej dyplomatycznej alternatywy. Zabiegi o stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ są z całą pewnością złudzeniem. Europejskie negocjacje z Iranem utknęły w miejscu. Misje na Bałkanach i w Afganistanie znalazły się w fazie krytycznej. A w procesie pokojowym na Bliskim Wschodzie Europa nie odgrywa żadnej roli.