Zanim zasypał ją deszcz nagród i wyróżnień i zanim potem skazano ją na śmierć cywilną, nadkomisarz Grażyna Biskupska, była naczelnik elitarnego Wydziału do spraw Terroru Kryminalnego Komendy Stołecznej, z zawodu bibliotekoznawca, uczyła klasy początkowe w kieleckiej podstawówce. Podwładni z wydziału powiedzą potem dowcipnie, że umiejętność komunikowania się z dziećmi pozwoli jej skutecznie szefować męskiemu zespołowi.
Mąż był koszykarzem, reprezentantem Polski; razem z kilkuletnim synkiem Biskupscy pod koniec lat 80. przenieśli się do Warszawy. Małżeństwo nie przetrwało. Grażyna potrzebowała pieniędzy, więc ze względu na wyższe apanaże zatrudniła się w MSW. Najpierw była maszynistką, do milicji zgłosiła się przy okazji naboru. W 1990 r. skierowano ją na Żoliborz. Okazało się, że ma niezwykły talent dochodzeniowy, naturę pracoholika i nastawienie lojalne.
Pies jak guwernantka
– Nie wyglądała jak pies, tylko jak guwernantka – z czułością mówi o Grażynie Biskupskiej jej podwładny z „terroru”. Szczupła, lekko kostyczna, konkretna, z nieodłącznym papierosem.
– Gdy trzeba było, nie dystansowała się od rzucania mięsem – podkreśla Jerzy Dziewulski, były poseł oraz antyterrorysta.
– Ale miała też wiele cech typowej kobiety. Wrażliwa była, skłonna rozpłakać się przy cięższej sprawie, a na święta piekła ciasto dla załogi – podkreśla jej były podwładny.
Wymiar pracy w komisariacie na Żoliborzu przekraczał zwykle granice rozsądku. Praca konkurowała jedynie z wychowaniem syna, dziś 25-letniego studenta. Zdarzało się, że wygrywała tę konkurencję.
Wtedy z zaangażowania chętnie korzystali przełożeni. Kilka lat później Biskupska była już naczelnikiem wydziału dochodzeniowo-śledczego w komendzie stołecznej.