Kampania stawia wyborcy wysokie wymagania intelektualne. Zwłaszcza wyborca postkomunistyczny, z natury mniej rozgarnięty, zmuszony głosować „Trzy razy tak – Niemcom nie w smak”, nieprzyzwyczajony do świadomego wyboru i samodzielnych decyzji, staje wobec trudnych zadań. Musi być kryminologiem, żeby wytropić mafię, która podłączyła prąd do wasserwanny posła Wassermanna za pomocą niewłaściwej wasserwagi, wiktymologiem, żeby ocenić szkody, na jakie narażeni są Zbigniew, Halina i Wojciech Wassermannowie. Powinien odróżnić willę posła od hospicjum Hanny Gronkiewicz-Waltz, rozróżnić podpis oryginalny od faksymile Cimoszewicza, być poszukiwaczem skarbów, żeby odnaleźć rezerwy budżetowe przeniesione z budżetu klęski premiera Belki do budżetu rozwoju premiera in spe Kazimierza Marcinkiewicza. Musi być policjantem, żeby wytropić sprawców włamania do posła Rokity, kynologiem, żeby nałożyć kaganiec bulterierowi Kurskiemu z PiS, zostać maklerem, żeby zrozumieć handel akcjami Instytutu Środkowoeuropejskiego założonego przez takich Europejczyków jak Wiesław Walendziak, Waldemar Gasper, Kazimierz Marcinkiewicz, grafologiem, żeby odróżnić charakter pisma Konstantego Miodowicza od Anny Jaruckiej, w miarę zaś zaostrzania kampanii pomiędzy przyjaciółmi z PO i przyjaciółmi z PiS – także weterynarzem badającym, czy bulterier, który rzucił się na dziadka kandydata Platformy, był zarażony wścieklizną, czy gryzł spontanicznie, z własnej inicjatywy, czy też był poszczuty przez swojego pana. Im bliżej drugiej tury wyborów, tym bardziej przydadzą się również kwalifikacje patologa, takiego, który umie odróżnić rany kłute od ran ciętych lub zadanych tępym narzędziem.
Dopiero mając takie kwalifikacje wyborca może docenić wzmożenie moralne, ową odnowę moralną, której jest świadkiem, a która się dopiero rozpoczyna.