Kiedy umarł rok temu, nie mieliśmy wątpliwości, że odszedł najwybitniejszy polski krytyk filmowy wszech czasów. Uwielbiany przez czytelników i telewidzów, choć niekoniecznie przez nasze środowisko filmowe. Ale tym akurat się nie zamartwiał, ponieważ zawsze najbardziej cenił sobie niezależność, także od towarzyskich układów branżowych.
Dlaczego Zygmunt Kałużyński, człowiek z życiorysem godnym powieści („ocalony z XX wieku”, mawiał o sobie) i ogromną wiedzą, wybrał właśnie kino? Znał się przecież doskonale na muzyce, literaturze, także światowej (ostatni esej, jaki zamieścił w „Polityce”, poświęcony był „Ulissesowi” Joyce’a), malarstwie. A jednak w kinie dostrzegł, jak sam powiadał, „siłę najważniejszą w kulturze”. Nieraz wspominał swe pierwsze pobyty w kinie i wrażenie, jakie robiła ciemniejąca z wolna sala projekcyjna i obraz ryczącego lwa z czołówki wytwórni MGM. To było wejście w świat magii, w którym pozostał do końca.
Spędził pół życia w ciemnościach, ze świadomością, że właśnie tam obcuje ze sztuką najżywszą, najbardziej energetyczną. „Kino obsługuje zbiorową podświadomość”, „Kino to wielki informator o życiu narodów” – powtarzał w recenzjach.
Miał własny, niepowtarzalny styl pisarski: pisał barwnie, z poczuciem humoru. Czasem potrafił jednym zdaniem scharakteryzować obejrzane dzieło czy artystę. W „Kanonie” można znaleźć np. takie zdanie o „Potopie” Jerzego Hoffmana: „Największe widowisko zrobione w Polsce od czasu osady starosłowiańskiej w Biskupinie”. O Jamesie Deanie pisał: „Wygląda, jakby zaczepił się o mebel”, o Marilyn Monroe: „Marilyn jest istotnie imponująca, jest to blondyna tęga i biuściasta, zawsze w obcisłych sukniach, o naiwnie głupim spojrzeniu, które stanowi kontrast z jej prowokacyjnym wyglądem”.