Niespodzianek nie było także, gdy spojrzeć na wyborczą geografię. Tusk wygrywał w Polsce północnej, zachodniej i centralnej, Kaczyński na biedniejszej ścianie wschodniej i na południu, w Małopolsce i na Podkarpaciu. Zwycięzca pierwszej tury okazał się bardziej przekonującym kandydatem dla mieszkańców większych i dużych miast, dla ludzi młodych i dobrze wykształconych. Kaczyński zwyciężał na wsi, wśród ludzi z wykształceniem podstawowym i średnim oraz wśród ludzi starszych. Można więc powiedzieć, że Tusk jest kandydatem tych, którzy uwierzyli w modernizacyjne szanse Polski, w nowoczesność, otwartość na świat, w pożytki płynące z przynależności do Unii Europejskiej. Kaczyński jest w zdecydowanie większym stopniu kandydatem tych, którzy swej szansy jeszcze nie dostrzegli, których nowe wyzwania frustrują, którzy szukają prostych recept. Do tych dotarło przesłanie „Polski solidarnej”, tak skuteczne w wyborach parlamentarnych, kiedy to Prawo i Sprawiedliwość pokonało PO telewizyjnym spotem pustoszejącej lodówce.
Paradoksalnie, zważywszy na wyraźną niechęć obu polityków, Kaczyński okazał się lepszy tam, gdzie kiedyś wygrywał Lech Wałęsa z hasłami „puszczania w skarpetkach”, tropienia aferzystów czy rozdawania każdemu po 100 milionów. Tusk był bardziej przekonujący dla tych, którzy „wybierali przyszłość”. Tyle tylko, że dziś Wałęsa wybiera już globalizację, wierzy w nowoczesność i europejską szansę Polski i popiera... Donalda Tuska.
Lech Kaczyński odrobił sporą stratę, jaka dzieliła go od Tuska, ale go nie przegonił, choć wydawało się, że wszystko mu sprzyja. Sprzyjało mu poparcie NSZZ Solidarność, które dodawało wiarygodności hasłu „Polski solidarnej” przeciwstawiającej się „Polsce liberalnej”, bardzo agresywne poparcie Radia Maryja i wielu proboszczów, którzy bezpośrednio zaangażowali się w kampanię, by „zatopić liberała”.