Wpadliśmy w pułapkę zastawioną przez Aleksandra Kwaśniewskiego – powtarza jak pacierz Bronisław Komorowski z PO – bo to prezydent zadecydował o rozdzieleniu wyborów parlamentarnych i prezydenckich wydłużając tym samym kampanię. Gdyby nie było Kwaśniewskiego, należałoby go pewnie wymyślić, aby szukać dziś alibi. Kalendarz wyborczy, rzeczywiście nieszczęśliwy, był znany od dawna. Kwaśniewski jest politykiem i w sposób oczywisty chciał pomóc kandydatowi lewicy, przewidując – jak się okazało, słusznie – że powstanie koalicji PiS-PO nie będzie proste. Prawicowe polityczne tuzy od wielu tygodni wiedziały jednak, co się dzieje, kto prowadzi w sondażach, między kim rozegra się ostateczne starcie i mogły się na tę sytuację przygotować. Także na taką sytuację, że wybory wygra PiS, a nie PO. Długo przecież w sondażach prowadziła partia braci Kaczyńskich i dopiero w ostatnich tygodniach Platforma odzyskała pole, by je na ostatniej prostej utracić.
Pierwszy powyborczy tydzień potwierdził w gruncie rzeczy to, co w kuluarach politycznych wiedziano od dawna. Między obiema partiami, które wskazały na siebie jako na głównych i naturalnych koalicjantów, nie toczyły się żadne rozmowy. Prawo i Sprawiedliwość ma od dawna ustalony priorytet – prezydentura dla Lecha Kaczyńskiego, a w rządzie kilka resortów, które oddają partii we władztwo sprawy państwa (sprawy wewnętrzne, wymiar sprawiedliwości, służby specjalne). W PO poziom nieufności do braci Kaczyńskich był zawsze bardzo wysoki, a przekonanie, że jeśli PiS wygra, zrobi wszystko, by Platformę zmarginalizować, a nawet rozbić, stawało się coraz powszechniejsze. Jan Rokita skupił się na kwestiach gospodarczych i organizacji centrum państwa, tyle że owe szczegółowo rozpisane zadania zapomniał przekuć na program wyborczy, którego brakiem PiS Platformę zaszachowało, choć tak naprawdę ważny jest program rządzenia, a nie książeczka z hasłami.